niedziela, 13 maja 2012

Zakończenie

Dnia 11 kwietnia (dla Tomka 13 kwietnia) wyprawa została zakończona sukcesem - wszyscy cali i zdrowi powrócili do kraju - POLSKI.

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Siła nóg


Co do naszej czwórki. Zaliczyliśmy orientalny przejazd pociągiem. Dostaliśmy bilety z napisami "hard seat" (z ang. twarde siedzenia) i numerami miejsc 1,2,3,4, a rowery miejscówki w ostatnim wagonie - towarowym. Oddaliśmy nasze cudeńka w delikatne ręce bagażowych i czekając na pociąg zajadaliśmy się "mega" paczkami chipsów po 19g każda (może dla przeciętnego Wietnamczyka to wystarczy ale ja po otwarciu paczki miałem wrażenie, że sięgam po pierwszego a zarazem ostatniego chipsa). W końcu przyjechał nasz pojazd. Bagażowy nie mogąc ujechać na moim rumaku (rama sięgała mu do szyi) czym prędzej dosiadł komunijnego kucyka Gosi i doprowadził rowery pod wagon towarowy. Jechały tam worki z ryżem, motory, owoce, meble, a wszystko tak poupychane, że nawet myszka (w Wietnamie bardziej wypada powiedzieć szczur) by się nie przewineła. Gdy dotarliśmy na swoje zarezerwowane miejsca okazało się, że są to twarde drewniane parkowe ławki - na jedną osobę przypadały dwa pośladkometry ławki i dwa kolanometery miejsca na nogi. Odgrodzeni kratami od środowiska zewnętrznego - zabezpiecznie w razie gdyby ktoś chciał uciec, rozpoczeliśmy naszą 9 godzinną jazdę... Znużeni naszym pedałkowaniem, mimo smrodu, brudu i hałasu zasneliśmy w pokracznych pozycjach z głowami na kolanach, nogami na sufitach i tyłkami na "mięciutkich" ławkach.

Opuściliśmy przepiękne miasto krawców, szewców i wytwórców świeżego piwa (za 30-40 gr kufelek) i skierowaliśmy się w kierunku dawnej stolicy Wietnamu - Hue z z zakazanym purpurowym miastem w jej centrum. Mkneliśmy niczym błyskawice, wspieliśmy się do chmur na przełęcz "chmur". Jaka to satysfakcja gdy wypracujesz swoimi mięśniami, siłą woli i determinacją przepiękny podjazd. Widok innych turystów, którzy musieli użyć maszyn i przewodników by tam dotrzeć tylko zwiększał moją dumę i zadowolenie. Masz wrażenie, że oni trochę oszukują, że zdobywają szczyt na skróty, na wędkę, helikopterem, ratrakami czy innymi tworami. Na szczycie tamtejszej trasy spotkaliśmy innego cyklistę, który już 2 rok podróżuje po świecie. Wjeżdżał z drugiej strony przełęczy wraz ze swoim tatą - zlanym potem, pucułowatym, starszym Panem. Ojciec z synem -  wspólne zmagania, cele, trudna przeprawa - piękny widok - kolejne marzenie ! Lekka bryza od morza, stateczki pływające po zatoce, wieśniacy dbający o pola ryżowe - to mi zapadło w pamięć. Na trasie prawie każdy dom to sklep/restauracja/warsztat. Nie trzeba wypełniać papierków, martwić się o skarbówkę, kupować kasy fiskalnej. Wystarczy zadzwonić po hurtownika i narzucić swoją marżę, a interes jakoś będzie się kręcił.  W końcu ktoś coś kupi. Mam wrażenie, że ci ludzie nie martwią się za bardzo o pieniądze...Ach te pieniądze...Zapominam, że jesteśmy w republice socjalistycznej...

niedziela, 1 kwietnia 2012

biala malpa

po kilkunastu godzinach w prawdziwym sleeping busie - czyli busie z normalnymi lozkami a nie podrabianymi kanapo-siedzeniami do siedzolezenia dojechalismy do ninh binh. 

poranna wyprawa na lokalny ryneczek zaskoczyla nasze oczeta widokiem rozmaitych oskubanych psiakow wprost gotowych do wskoczenia do gara. moze i ogonkiem nie merdaly ale zebiska szczerzyly nawet i bez wlosia.

dalsza czesc dnia znow rowerowa. dzis w ofercie hotelowej znalazly sie kozy z przerzutkami!!! wiec pomykalismy  posrod ryzowych pol a z nich wyrastajacych 300metrowych skal. widok seryjnie impresionante! potem na 2 godzinki przesiedlismy sie do malutkiej lodki ktora przeplywalismy pod jaskiniami. czasem trzeba bylo sie schylic aby glowa nie zachaczyc o sufit.

miejsce to piekne a i zachodnich turysciakow niewiele wiec lokalne grupy gimnazjalistow robily sobie z nami zdjecia. foto z biala owlosiona malpka chyba bedzie dobrze wygladalo na fejsie.

calodniowa impreze w ninh binh polecamy reszcie ekipy (lodka 80 000VNDeach)



piątek, 30 marca 2012

maly swiat

ale jaja dzis sie wydarzyly.

wracamy z Palinka z plazy pod Hoi an gdzie pojechalismy wynajetymi rowerkami coby nie wyjsc z wprawy w pedalowaniu, a tu pod naszym hotelowym domostwem jakies zachodnie marki rowerowe zaparkowane... unibajki dziadowskie, szwabskie kellysy, wrzesinski shark i doskonale wyregulowany przez pana Wiesia pomaranczak. Po kilku dniach rozlaki okazalo sie ze wytrwali rowerowcy wystraszyli sie paru kropelek deszczu czy cos i uciekli w te pedy pociagowym transportem ku sloncu, ktore nas juz przypieka od kilku dni.

Hoi an to poki co najpiekniejsze miasteczko na trasie wandererowej pielgrzymki. Ma swoje typowe przysmaki, piekne uliczki, ktore noca plana w swietle kolorowych chinskich lampionow... a ponadto mozna tu uszyc na miare kazda czesc garderoby a nawet w 1 noc otrzymac recznie zrobione na miare buty.

ps. dzis na plazy znalezlismy kokosa, ktory dopiero co spadl z palmowego drzewa, wiec podwieczorek mamy zapewniony :)

Pysia i Rutek

wtorek, 27 marca 2012

Cyklowanie po Sajgońsku

Wjazd do Sajgonu (obecnie Ho Chi Minh city - nazwane na cześć naszego wspaniałego wodza) był do tej pory najbardziej komfortowym fragmentem podróży.  Po godzinnej męce na ciemnej lecz oświetlanej reflektorami wyprzedzających nas TIR'ów autostradzie (dla rodziców jasnej, bez dziur i bardzo bezpiecznej ścieżce rowerowej) wjechaliśmy do stolicy południa, gdzie spotkał nas cud - jazda po prawdziwym pasie dla rowerów, wzdłuż kwitnącego kanału o niezwykłych olfaktorycznych doznaniach, będącego kloaką dla miejscowej społeczności, a zarazem miejscem nocnych pikników i romatycznych randek z widokiem na panaramę miasta. Sajgon urzekł nas swoim bogactwem, mnóstwem białasów i biurowców. Nieoficialnie 9 - milionowe miasto pozwoliło zeksplorować się na rowerze, a jednocześnie uchroniło przed 50 dolarową karą za niezarejestrowany w komitecie partyjnym nocleg.

Pomimo iż delta Mekongu wydawała się nam jedną 300 - kilometrową metropolią, to Sajgon urzekł nas wyjątkowym zorganizowaniem jak na wietnamskie standardy. Szczególnie spodobały się nam zasady ruchu drogowego, według których nie patrzy się w lusterka, pierwszeństwo ma większy na drodze, a ten kto dołącza się z drogi podporządkowanej musi mieć wolny swój pas przy krawężniku, nawet jeśli jedzie pod prąd (dlatego my trzymamy się pasa środkowego, z dala od zdradzieckiego pobocza).

Historię piszą zwycięzcy i o tym przekonaliśmy się zwiedzjąc muzeum wojny wietnamskiej. Otoczone imponującymi pojazdami militarnym armii amerykańskiej miejsce to zrobiło na nas duże wrażenie. Widzieliśmy cierpienia ludzkie, bezwzględność wojny, brutalność żolnierzy, którzy odizolwani od reguł wspólczesnego świata mordowali wietnamskie kobietry i dzieci. Tym bardziej zdziwiło nas dzisiejsze spotkanie z weteranem wojny w Wietnamie. Zaciekwiony odpoczywającymi na plaży rowerzystami zagadał do nas swoim amerykańskim akcentem, niczym kowboj z Teksasu. Robiliśmy wielkie oczy gdy opowiadał, że jako 18 latek był oficerem marynarki w porcie w Nha Trang, a teraz uczy angielskiego i odkupuje grzechy swojego narodu (obecnie zapomniane za kapitalistyczną kurtyną współcześności) biorąc za żonę Wietnamkę. Duża większośc Wietnamczyków nie zna wojny, gdyż urodziła się po jej zakończeniu, dlatego pomimo win z przeszłości Amerykanie traktowani są tu przeważnie jako "Number one".

Kończąć nasz długi post musimy pochwalić się naszym godzinnym zjazdem. Jadąc ponad 50 km/h kładliśmy nasze maszyny na zakrętach, używaliśmy nóg do przenoszenie środka ciężkości na boki, czuliśmy wiatr w skrzydłach, a raczej sakwach i nikomu nie udało się wywalić:) 1500 m spadku zostawiło na nas niesamowite wrażenia i starło do łysa nasze klocki hamulcowe - ale za podjazdy nam się należało!!!

PS. Ten post piszą Gosia, Gryszka, Daro i śpiący Gogol. Rucio i Pysia od 2 dni odkrywają Wietam bez rowerów (cieniasy!), reunifikację grupy przewidujemy za 1,5 tygodnia!

czwartek, 22 marca 2012

i po Kambodży

Był to kraj na swój sposób niezwykły (co prawda o każdym można tak powiedzieć, ale niech zostanie). przywitali nas granica w krzakach i celnicy częstujący nadziewanym ryżem w bambusowym liściu, a pożegnało pełne dzikich tłumów na motocyklach przejście pod które dojechaliśmy po 21 z podkulonymi siodełkami, gdy okazało się, że przejście na zaplanowanej wcześniej trasie, oznaczone anglojęzycznymi znakami, wskazywane przez lokalnych sprzedawców soku z trzciny cukrowej i policjantów nie istnieje dla obcokrajowców (chociaż Wietnamczycy też są dla Kambodżan 'foreigners').
Ale wracając do Kambodży - obraz 160-któregoś pod względem PKB kraju, gdzie kilometry nabijaliśmy na niewyasfaltowanych drogach krajowych, tonąc w różowym pyle, gdzie jak fistaszki wcina się suszone na Słoncu malze (dla nas juz nawet smazone pajaki byly smaczniejsze), a zapasy wody trzeba przewidywać na 20km do przodu odmieniają dwa miasta Siem Reap i stolica Phnom Pehn. Siem Reap stanowi chyba nr 1 wycieczek do Indochin, a turystów jest więcej niż na rynku w Krakowie, Światynie Angkor Wat może i ładne, ale bardziej męczą tłumami, niż zadziwiają, a dzieci, które wcześniej miały na widok 5 rowerzystów pełne gacie zamiast krzyczeć "Hello, hello" i "Bye, bye" teraz umiały tylko powiedzieć "one dollar" i wciskać nam rzeczy, które 20km wcześniej były 2x tańsze. Ciekawie było wejść do "zachodniego" supermarketu i poczuć się jak Amerykanin w polskim Pewexie :) Phnom Pehn to już prawie USA - biurowce, panie w spożywczym z nienaganną angielszczyzną i fury większe niż nasze 6 rowerów razem wziętych. Kończąc nasz couchowy rest potrawą przygotowaną z prawdziwego psa udajemy sie do delty Mekongu - podobno ma być dużo ludzi i dużo ryżu, ale też płasko i fotki na widokówki będzie można strzelać.
PS nadeszła wiosna - u nas zmiana polegała na nadejściu pierwszej od 2 tygodni ulewy, więc też fajnie!

sobota, 17 marca 2012

fotosy ku uciesze gawiedzi

1 z granicy vietnam- cambodia

2 first night with gogol

smiech przez lzy.

dawno nas tu nie bylo... ale ostatnie kilka dni byly dosc ciezkie... przemierzalismy bezludzie. towazyszyl nam jedynie pomaranczowy kurz, pomaranczowy pot i lzy.

ostatnie posty byly dosc cukierkowe coby rodzice nasi nie denerwowali sie zbytnio ale dzis czas na slow kilka o znojach podrozy.

przez ostanie 500 kilometrow pedalkowania wydarzyla sie kradziez pieniezna, wypadek okraszony powierzchownymi otarciami naskorka, omdlenia i poparzenia sloneczne, goraczka o nieznanym pochodzeniu, sraczka o znanym pochodzeniu oraz czesc grupy otrzymala powazna reprymende na oczach autochtonow.

powyzsze zjawiska wydarzaly sie sporadycznie i wszyscy sa ok. permanentnie towarzyszy nam jedynie bol zadkow spowodowany sztywnym siodlem naszych rumakow oraz nierownosciami lokalnych traktow.

ale nic to. dotarlismy szczesliwie do siem rep gdzie internet, wladza dolara i czekajacy z utesknieniem tomasz gogol. od teraz podrozujemy w szostke ...

ps. chcialbym oficjalnie zlozyc zyczenia mojemu wujkowi zbyszkowi, ktory dzis obchodzi imieniny. sto lat chopie!

wtorek, 13 marca 2012

Czerwony kurz

Dzień dobry, To taki szybki pościk bo jest 6.00 i zaraz trzeba wyjeżdżać. Zostaliśmy przez 2 dni w miasteczku prowincji dżunglowo-wioskowej - to tutaj są najpiękniejsze akwamarynowe jeziora, najdziksze zwierzęta i najbardziej prymitywni ludzie. Z naszej strony to próbowaliśmy różnego rodzaju przysmaczki - smażone tarantule, pasikoniki, żabki, karaluchy czy prusaki. Wszystkie smażone na głębokim oleju i doskonale nadające się jako przekąska do filmu - analogicznie do Chipsów. Poznaliśmy też mnichów buddyjskich. Opowiedzieli nam o swoim pełnym nudy życiu. Myślicie może, że Oni modlą się i kontemplują po 6h dziennie, lecz oni poprostu nic nie robią! Jak nie chcesz pracować, masz długi, uciekasz przed czymś, a byś chciał być w kolejnym wcieleniu kimś więcej niż marnym pasikonikiem to mnisi z Ratanakiri zaprszają do siebie. Wczoraj wpadliśmy na pomysł, żeby wynająć sobie motory. Super sprawa. Nasze maszyny były nie pokonane. Pojechaliśmy daleko w dzicz. Zobaczyliśmy ludzi, którzy żyją naprawdę daleko od cywilizacji. W baku pełnym benzyny za 3 dolce można przejechać naprawdę dużo. Harleje miały silniki 110/125 cc ale i tak czuliśmy się jak jeźdzcy apokalipsy, brakowało tylko muzy ACDC - highway to hell.

niedziela, 11 marca 2012

Kambodża welcome to

Jesteśmy w Kambodży! Na granicy mili panowie wkleili nam do paszportu wizy i poczęstowali wygłodniałych turystów ryżem z bananem zawinietym w bambusowy liść. Kambodża w porównaniu z Wietnamem wypada bardzo biednie. Jadąc od granicy mineliśmy parę wiosek, w których domy zbudowane były z desek i folii. Dlatego żałujemy, że nie mamy więcej rzeczy do rozdania dzieciom, szczególnie, że podobają im się bardzo prezenty od Natki.
Podobnie jak w Wietnamie mało kto zna angielski, więc nie męczymy się i mówimy po polsku. Kiedy zwracamy się do ludzi per szefie/szefowo rozmowa od razu wygląda inaczej i nawet możemy wywalczyć jakąś zniżkę.
Jesteśmy teraz w Banlung i zostaniemy tu 2 dni. Ja i Paula w najbliższym czasie nie zamierzamy wsiąść na rower. Po przejechaniu wczoraj 117 km bolą nas nie tylko nogi, ale i tyłki i spalone od słońca ręce. Tak więc dzisiaj dzień restu a budzik, który do tej pory nastawiony był na 5 nie ma prawa dzwonić!

piątek, 9 marca 2012

Na zjeździe do granicy

Moi mili, po śniadanku w lokalnej budce (kanapka z mięsem a la mortadela i produktami niewiadomego pochodzenia za 35gr sztuka) zaliczyliśmy piękny zjazd z 1200 m. Jak zwykle cała ekipa (oprócz mnie i Gryszki) dawała ostro po heblach (dla nie znających tematów: hamulcach). Rucio o mało nie wpadł pod motorek, na szczęście nic się nie stało i nic nie stracił ze swojego alternatyzmu. Po odwiedzeniu kościoła w jedzneniowym miasteczku (gdzie Rutek, Gosia i Paula zostali na noc) Ja i Gryszka ruszyliśmy wieczorową porą do kolejnej mieściny. Jeżdząc po nocy znaleźliśmy nocleg u starego wietnamskiego mnicha. Podziwiali mój wzrost i wdzięki, które uroczo prezentowały się w spodenkach rowerowych. Poznaliśmy całą rodzinę mnicha i rano spotkaliśmy się z resztą ekipy. Na ulicy dopadłą nas "szprechająca" po angielsku wietnamka, która oprócz sycącego obiadu zapewniła nam odpowiednią ilość szczeniaczków (dla nie znających tematów: piwa jasnego typu lager o pojemności 333ml). Uradowani ruszamy ku granicy z Kambodzą.

środa, 7 marca 2012


,,,im mniejsza wiocha tym dzieciaki glosniej krzycza radosne halllo na nasz widok

wymachujac raczkami, a gdy zatrzymamy sie gdzies zaraz robi sie wokol nas wianuszek gapiow.

kazdy chetnie potrzyma rower, zmierzy swoja wysokosc w stosunku do siodelka darka, a

najchetniej zrobi rundke po miescie w naszym kasku...

...wczorajszy nocleg spedzilismy w ogrodku jednej z chatek w 3domkowej beznazwowej wiosce

gdzies w centralnym wietnamie. moskitera moze i chroni przed komarami ale za to na mrowki

ma wplyw niewielki.. wiec pogryzly troszke i trzeba bylo scisnac sie w namiocie...

dzis pierwszy dzien naszych zmagan z podjazdami... okazalo sie ze jazda pod gorke nie ma

zbyt wiele wspolnego z jazda w dol... no i tak przyznajac sie do porazki i bijac w piers

oznajmiamy ze wymieklismy wszyscy jak jeden maz chociaz nie w tym samym momencie ale

zarowno diewczynki po pokonaniu 600m pionu, jak i chlopcy po 900 metrach skorzystali z

wietnamskiego autostopa.

traz wypoczywamy juz w wypasionym hoteliku za 7,5zl. jutro ruszamy w strone Kon Tum - ponoc

 mozna trase sledzic na naszej mapie - tak mowi Gosia a ona sie na tym zna.

poniedziałek, 5 marca 2012

Droga do Quang Ngai

Przeżywszy sajgon jadąc z lotniska dotarliśmy do Hanoi. Na drodze można wszystko: jechać pod prąd, zjeżdżać drogę, wyprzedzać na trzeciego, wymuszać pierwszeństwo - wystarczy tylko głośno trąbić. Stolica nas nie zachwyciła, szczególnie że względu na pogodę, postanowiliśmy więc jeszcze tego dnia wyruszyć na południe. Po nocy spędzonej w sypialnym busie (z prawdziwego zdarzenia: nie było tam siedzeń, jechało się na leżąco), pierwszym skosztowaniu tutejszego jedzenia (ocena na razie 4-), kąpieli w morzu, spalonych ramionach i kolejnej przesiadce, kładziemy się spać w Quang Ngai mając nadzieję, że wielki karaluch, który grasował po naszym pokoju nie pokona bariery z moskitiery.

niedziela, 4 marca 2012

Juz w Azji!

Wietnam przywital nas tropikalna mzawka, ale po zalatwieniu wiz rowery juz na nas czekaly. W tlumie ciekawskich Wietnamczykow skladanie sprzetu wygladalo jak plan programu dokumentalnego o fabryce rowerow - ale udalo sie i jesetsmy gotowi do pierwszej, 35-km trasy do centrum Hanoi.

piątek, 2 marca 2012

last night in warsaw


zapinamy kartoniaki z rowerkami, dopinamy plecaczki i juz jutro rano spotykamy sie na lotnisku... azja juz czeka a my poczekamy jakies 4godziny na przesiadke w moskwie. kolejne wiadomosci beda juz z wietnamsko-kambodzanskich komputerkow pisane... czytajcie a i komentujcie.

do zobaczenia w kwietniu!

sobota, 25 lutego 2012

Moi mili!
Ruszamy z tą imprezą. Wszem i wobec ogłaszam otwarcie naszego bloga. Po co to komu? Jest kilka powodów - najpierw te ważne - lans w sieci, środowisku, szacunek internautów, sławienie dobrego imienia Wanderera, poza tym publikacja na ścianie facebooka jest bezcenna oraz te mniej ważne - informacja dla rodziny, Marty, przyjaciół, znajomych. Twórzmy i wysilmy swe artystyczne myśli niczym małe Cejrowskie odkrywające dziką Azję.