środa, 12 czerwca 2013

Chorwacja zostawia najlepsze na koniec

Po nocy spędzonej na dziko na skarpie i winie domasznim, które jeszcze daje o sobie znać, wyruszamy w pełnym słońcu w kierunku Šibenik. Dojeżdżamy sprawnie do miasta, które już od pierwszej napotkanej knajpki z lokalnymi przysmakami, aż do końca nas zaskakuje. Na początek odzyskujemy wiarę w to, że Chorwaci mają swoje loklane jedzonko a nie tylko bary dla turyściaków. W barze o wdzięcznej nazwie Penkala, napełniamy brzuchy pysznymi owocami morza przyrządzonymi na wiele sposobów i flaczkami pochodzącymi od różnych zwierzaków. Wszystko wyśmienite, ceny dobre, nie jak w portowych restauracjach, a do tego, mimo godziny 10, bar pełen brzuchatych panów, co mówi samo za siebie. W przewodniku wyczytujemy, że ładne tu stare miasto, więc udajemy się na małe zwiedzanie. Ciągle bez zbyt dużych oczekiwań, bo przecież już jest plus za jedzenie, więc więcej nie śmiemy marzyć. Starówka jednak zachwyca: położona na wzgórzu, wąskie, kręte uliczki, katedra św. Jakuba z paszportem UNESCO, przepięknie.

Po kawce i spacerku Gosia pozostaje w mieście, a reszta wycieczki udaje się do oddalonego o 12 km parku Krka. Park z licznymi wodospadami, jest rzeczywiście bardzo ładny, jak zapewniała Gosia, która odwiedziła go 4 lata wcześniej. Wstęp 90 dla niestudenciaków, ale dla studenciaków 75, gdyż niespodziewanie mamy takich w szeregach. Zrelaksowani zaznajemy chłodzącej kąpieli w wodach wodospadu, jednak nie trzeba długo czekać na zmianę pogody. Już w 20 minut po wyjściu z wody znów jesteśmy przemoczeni do suchej nitki. Deszcz i burza z piorunami, kiedy stoisz między wodospadem z jednej strony i górami z drugiej, przeraża, a nawet wywołuje panikę.
Przemoczeni i zziębnięci wracamy do naszych rowerków zaparkowanych pod wc parkowym. Stoją całe, choć zmokniętę. Deszcz mija, wychodzi słonko, suszymy się i wracamy do Gosi. Marzenie na nasz ostatni wieczór wyprawy to kolacja w barze, w którym jedliśmy śniadanko (bo ośmiornica była wyborna), no i standardowy wyjazd za miasto w poszukiwaniu noclegu, czyli nasza cowieczorna rutyna. Ale przecież jesteśmy w Šibenik, więc to nie koniec niespodzianek.
Gosia czeka w umówionym miejscu, zdajemy relacje z burzy i ulewy, które ustały przed godziną i ruszamy, przez port, w stronę restauracji. Widzimy jacht z polską flagą, więc postanawiamy się przywitać. Mili panowie w liczbie 6 zapraszają nas na pokład na piwko, a że żeglarze to zwykle równe chłopy, już po chwili siedzimy na łódce i wymieniamy wrażenia z naszych wakacji. Nie myliliśmy się, załoga to super goście. Choć trochę od nas starsi, to duch wanderera w nich żywy. Jacht za to, to wanderer za jakieś 40 lat. Patrząc z zewnątrz nie myśleliśmy, że w środku takie salony! Kanapy, jest i tv, 3 łazienki, duże kajuty. Śmiejemy się, że nawet namiot by się zmieścił, na co kapitan Tadeusz proponuje, że możemy spać na łódce. Jako, że nasze rowery tak jeszcze nie spały, a panowie dobrą ekipą, z przyjemnością przyjmujemy zaproszenie. Wyskakujemy tylko jeszcze do naszego baru na kolację, a tam pytamy jednego z gości gdzie możemy kupić domaszne wino, żeby na jacht nie wrócić z pustymi rękami. Okazuje się, że w samym centrum miasta jest malutki sklepik lokalnej winiarni Rak, gdzie można kupić winko u samego producenta. Pan daje nam do spróbowania wino z beczki - pycha, poprosimy 2 litry trunku z tutejszej odmiany winogron Babić. Ale zaraz, pan ma jesze wino zabutelkowane. Degustujemy z 15min, cudowne, na dodatek można je dostać tylko w tym miejscu i w šibenikowych restauracjach. W końcu bierzemy po butelce. To miasto zdecydowanie zasługuje na złotą odznakę wanderera. Rowery po długich degustacjach znów musimy prowadzić i docieramy do portu raz jeszcze przchodząc przez piękną starówkę. Na łódce wita nas wesoła ekipa, siedzimy jeszcze jakiś czas razem popijając lokalne trunki, rowery mocujemy na dziobie a sami zasypiamy bujani do snu przez łódkę.

Następnego dnia mamy wcześnie wyruszyć w drogę, ale wcale nie spieszy nam się rozstać z załogą łódki. Gospodarze częstują nas jeszcze pysznym śniadaniem z polskim chlebem własnej produkcji, w końcu jednak czas jechać, przed nami ostatni dzień, ostatnia trasa, ostatnia kąpiel w morzu i ostatnia polenta z sardynkami gotowana na plaży.

Do Biogradu docieramy ok 19, jedziemy do Lidla na ostatnie zakupy i po kartony, żeby ładnie ubrać rowerki na podróż. Popijając ostatnie bałkańskie piwo robimy przepaki i starannie foliujemy nasze pojazdy, a potem cierpliwie czekamy na autokar. Bilety kupiliśmy jeszcze w Polsce, pani zapewniała nas, że rowery w autokarowym luku zmieszczą się bez problemu i nawet bez dopłaty. Standardowo jednak czeka nas niespodzianka. Zamiast autokaru na stację podjeżdża mały busik, a kierowca, jak tylko widzi rowery, mówi, że na pewno z nami nie pojadą. W końcu jednak bałkańskim sposobem nerwy kierowcy łagodzi papieros, a my upychamy bagaże aż klapa od bagażnika w miarę się domyka. A że poza nami pasażerów jest tylko 2, to 16 godzin do Wrocławia jedziemy rozciągnięci na trzech siedzeniach, niczym w wietnamskim sleeping busie.

I tak trzy tygodnie dobiegają końca, na licznikach i w nogach 1300km (u Rucia plus 400) a w głowie pełno planów na kolejne wyprawy:)

piątek, 7 czerwca 2013

Życie na wyspie

Wtorkowy plażing na wyspie kończy się bardzo szybko. Pozostało tylko pokonać wzniesienie, z którego godzinę wcześniej zjeżdżaliśmy i znaleźć miejsce na rozbicie domku. Odbijamy nieco od drogi wgłąb oliwnego gaju, zamiarem ukrycia się przed przejeżdżającymi autami, ale okazuje się, że już wcześniej ktoś inny miał taki pomysł - między drzewkami stoi dom. Upewniamy się tylko, że na powitanie nas nie wyskoczy wielki pies i pukamy do drzwi żeby zapytać czy można się rozbić na posesji właścicieli. Mężczyzna godzi się, a gdy tylko zaczynamy rozkładać nasz sprzęt przychodzi do nas z dzieckiem na rękach, żoną, czterema szklankami i butelką orzechówki. Gdy budzimy się rano taty już nie ma, ale gospodyni zaprasza nas na kawę. Rozmawiamy chwilę po polsko-chorwacku i ruszamy w drogę.

Wyspa to prawie same góry, przejechanie jej zajmuje nam cały dzień. Po drodze robimy przerwę na kąpiel w zatoczce i gotowanie. Jedzenie chorwackie nie zachwyca ani cenowo ani smakowo, na obiad mamy więc dobrze znanego tuńczyka z polentą, kupioną jeszcze w Bośni za połowę chorwackiej ceny. Jest nawet surówka. Jak u mamy. Na podjazdach żałujemy, że espedeki zamieniliśmy na sandałki a na zjazdach bijemy rekordy prędkości. Bezdentkowe opony nie wypinają się na ostrych zakrętach przy sporej prędkości, zostają więc oficjalnie uznane za całkowicie bezpieczne. Dojeżdżając do miasteczka na drugim końcu wyspy obserwujemy burzę na chorwackim brzegu, odpoczywamy chwilę na kamienistej plaży a potem odjeżdżamy za miasto żeby rozbić namiot. Marzenie tego dnia to postawić go nad samym morzem. Odnajdujemy odpowiedni domek z odpowiednim ogrodem i widokiem, zamieszkują go rosyjscy turyści. Mimo tego, że przez ostatnie tygodnie to właśnie ruski pomagał nam w kontaktach z ludami Bałkan, gdy już mamy możliwość podpisać się jego znajomością przed prawdziwym Rosjaninem jedyne co z siebie wyduszamy to kak kak kak i niczewo. Ale przynajmniej udało się załatwić nocleg w ogródku sąsiada z lepszym dostępem do morza. Oglądamy zachód słońca i wcześnie idziemy spać. Wstajemy o 6 żeby wyruszyć zanim wróci sąsiad i zdążyć na pierwszy prom do Splitu

Split zwiedzany szybko i wyruszamy na zachód. Nasza droga ma być mało uczęszczana i biec nad samym morzem, ale zanim do niej dojedziemy musimy przejechać kawałek aurostradą. Chorwaccy kierowcy jeżdżą znacznie bezpieczniej niż Bośniacy, nie wyprzedzają na trzeciego i wymijają nas z większym zapasem odległości, ale mimo tego jazda po takiej szybkiej drodze nie należy do przyjemności. Na szczęście szybko zjeżdżamy na właściwą drogę. W przepięknym miasteczku Trogir zatrzymujemy się na obiad. Ceny straszne, ale wreszcie udaje nam się znaleźć fajną knajpkę gdzie jemy grillowane sardynki. W końcu jeszcze ani razu nie płaciliśmy za noclegi, a mięśnie potrzebują białka.

Jedziemy jeszcze parenaście kilometrów. Kuszą nas przydrożne winnice, zatrzymujemy się w jednej z nich i kupujemy wino od samego producenta. Ok 20km przed Šibienikiem zjeżdżamy z drogi i rozbijamy namiot na skarpie. Patrząc na morze pijemy wino i przeprowadzamy rozpoczęte już dawno temu dyskusje o sensie państwa, demokracji i limitach prędkości. Śpimy jak aniołki, ale budzimy się przed 7 i ruszamy do Šibienika. Jak wszystko dobrze pójdzie jutro wieczorem wraz z rowerami będziemy siedzieć w bu się do Polski.

wtorek, 4 czerwca 2013

Pielgrzymi na szlaku

Sarajewo leży w dolinie rzeki Miljacka i otoczone jest ze wszystkich stron górami. Żeby dojść do naszego domu musimy wspiąć się na zbocze jednej z nich, ale mamy za to piękny widok z okna. Miasto ma bardzo barwną historię. Na rynku widać wyraźne wpływy tureckie, nad miastem królują minarety, a na wielu budynkach można dopatrzeć się śladów wojny sprzed 20 lat. To tu dokonano zamachu na księcia Ferdynanda, co zaskutkowało wybuchem I wojny światowej. Przez dom coucha przewijało się wielu różnych ludzi, trochę hipisów, trochę turyściaków, w tym rudowłosy Bośniak, który nie tylko wskazał nam parę miejsc które koniecznie musimy zobaczyć, ale też zrobił przeszkolenie z robienia bośniackiej kawy. W sobotę opuszczamy Sarajewo i w deszczowej pogodzie zaczynamy trasę do Mostaru. Na poczatku jest ciężko, bo ubrania i buty szybko robią się mokre, potem nawet na jakiś czas się przejaśnia, a w końcu wjeżdżamy w dolinę rzeki Neretvy i do Mostaru prawie wciąż zjeżdżamy. Jest to najpiękniejszą trasa jaką jedziemy: w dole rzeka, naokoło góry. Po 130km jesteśmy na miejscu, spotykamy się z couchem Enisem, zdejmujemy mokre ciuchy i idziemy zobaczyć miasto. Jest już późno, więc w mieście prawie nikogo nie ma. Możemy dzięki temu zobaczyć je w całej okazałości, bez straganów i turystów. Enis jest muzułmaninem, wypytujemy go więc o jego religię i relacje między wyznawcami różnych religii w mieście, gdyż rzeka dzieli Mostar na część chrześcijańską i muzułmańską. Obie strony łączy piękny stary most, będący znakiem rozpoznawczym miasta. Następnego dnia idziemy zobaczyć Mostar również za dnia, żeby przypatrzeć się budynkom - pomnikom zniszczonym w czasie wojny.

Z Mostaru mamy jechać do Medugorie, ale zbaczamy trochę z drogi, żeby dojechać do miasta Bladaj, poleconego nam przez jednego z gości sarajewskiego squatu. Odpoczywamy chwilę przy wodospadzie i kierujemy się w stronę sanktuarium. W Metjugorie w 1981r szóstce nastolatków ukazała się Matka Boska. Niektórym z nich objawia się do dziś. Co prawda Kościół katolicki nigdy nie uznał tego za cud, ale do tego miasta ciągną tłumy pielgrzymów. Naokoło kościoła kolejki do spowiedzi w wielu językach, przed kościołem tłumy odmawiają różaniec, ksiądz zaczyna po bośniacku,  każdy odpowiada po swojemu. Bardzo zależało nam żeby dotrzeć tam na mszę, tym bardziej, że była niedziela. Ale rzędy straganów z dewocjonaliami, maryjkami i różnego rodzaju pamiątkami plus atmosfera tutystyczno-piknikowa odstraszyła nas.

Robiło się późno, więc wyjechaliśmy za miasto, żeby poszukać miejsca do spania. Zatrzymaliśmy się przed domem z przyboczną winniczką, która zwiastowała pyszny smak wina produkowanego z jej winogron. Okazało się, że w domu mieszka przemiła 6-osobowa rodzinka, która pomogła nam odzyskać wiarę w ludzi. Wielkie wrażenie zrobiło na nas ich zżycie i gościnność. Gdy już rozbiliśmy namiot zostaliśmy zaproszeni na obiad, a dziewczyny podarowały nam robione przez nich bransoletki-różańce, które sprzedawane są w Medjugorie. A winko, które produkował tata zasmakowało nam tak bardzo, że kupiliśmy 2 butelki na później.
W poniedziałek celem jest przejechanie granicy i ujrzenie morza. Mamy do przemierzenia kolejne góry i to czyni ten dzień najcięższym ze wszystkich do tej pory. Wychodzi słońce, podjazdy w gorącu są gorsze niż mokre buty. Chcemy ominąć parę gór i ruchliwą drogę i przejść przejściem granicznym w Prologu, na szczęście ludzie w jednej z wiosek po drodze zawracają nas mówiąc, ze jest to tylko przejście dla miejscowych. Mamy szczęście, w Wietnamie z tego powodu nadrabialiśmy 140km. W międzyczasie gotujemy kuskus z Polski, który dostaliśmy jeszcze w spadku po Darku. Z tuńczykiem, ajwarem i orzeszkami smakuje prima sort.

W końcu po dwóch godzinach podjazdów widzimy morze! I są zjazdy aż do samego Makarska!

A że oszczędzamy klocki hamulcowe to zaraz jesteśmy na dole. I tu zaczyna się: turismo pełną piersią, ceny z kosmosu, kamping na kampingu. Moczymy się w morzu, robimy spacer po mieście i jedziemy szukać miejsca do spania. Zaraz za miastem znajdujemy kościół z dużym zielonym terenem. Ksiądz pozwala nam rozbić namiot a miła pani przynosi kanapki. O 9 jesteśmy zaproszeni na różaniec do kapliczki a na kolacje pijemy pyszne wino kupione poprzedniego dnia.
Dziś planujemy plażing. Nie po to wozimy ze sobą kostiumy, żeby nigdy ich nie wykorzystać. Cel - wyspa Brač i najlepsza plaża w Chorwacji wg Forbes. W porcie jak zwykle dużo lokalnych przewalaczy, ale w końcu udaje nam się kupić bilet na najzwyklejszy prom. Na wyspie 15km podjazdów, ale jak to mówi Rucio morze nie może być nad nami, w końcu więc mamy zjazd. Polecana plaża jest niczego sobie, a kamyki pod stopami może rzeczywiście są najlepsze w Chorwacji. Woda tak cieplutka, że jedyna głowa w wodzie należy do Rucia. Są za to piękne widoki i mało ludzi. Czas na zasłużony wypoczynek.

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Long way home by Daro ;)

Szybki opis trasy:
- Walijewo – Belgrad => pociąg za 3 eurasy
- Belgrad – Budapeszt => pociąg za 15 eurasów + gratisy
- Budapeszt – Komarno (miasteczko na granicy ze Słowacją, na wschód od Budy) => podmiejski pociąg za 6 eurasów
- Komarno – Kraków => rower ;)

Trasa przejazdu, z profilem (pierwszy pik to podjazd przed Turzovką, drugi przed Zwardoniem, a trzeci przed Andrychowem)
Wyszedł mi mały elaborat :)

Po porannej rozłące od reszty ekipy udałem się na dworzec w Walijewie. Na peronie moją uwagę zwrócił szczupły brunet. Co chwilę spoglądał na mnie lekko unosząc swoje ciemne okulary i uśmiechał się ukratkiem. Trochę to podejrzane – pomyślałem.  Lada moment przyjechał pociąg, lecz wejście do wagonu znajdowało się na wysokości prawie 1 metra, co stanowiło przeszkodę nie do pokonania dla mego objuczonego rumaka.  Z pomocą przyszedł wspomniany młodzieniec, który okazał się być sympatycznym studentem ekonomii. Aleksandros dobrze mówił po angielsku i był zaciekawiony moją osobą. Bardzo pragnął przygód i sam chciałby się kiedyś udać na wyprawę rowerową. Rozmawialiśmy o Serbii, korupcji, mentalności ludzi, polityce, wojnie, niesprawiedliwości, miłości do kraju i wielu innych temat….Spędziliśmy ze sobą kilka godzin i naprawdę świetnie się rozumieliśmy. Opuścił mnie na dworcu w Belgradzie, gdzie okazało się, że pociąg do Budapesztu na 21.45 kosztuje tylko 15 euro, więc czym prędzej kupiłem bilet. Dzień spędziłem  w towarzystwie polskiego backpackera – MeHow’a (angielski spelling imienia Michał jakby ktoś nie wiedział ;/ ).  Reprezentował kulturę hippi, Woodstock i taka sytuacja. Około 21.00 przyjechałem na dworzec, gdzie stał już pociąg do Budy. Wejście z rowerem okazało się być nie zgodne z przepisami. Szybko  odszukałem serbskiego konduktora. Pyzaty, lekko zarumieniony od alkoholu konduktor powiedział – budziet problem z bicyklem; odpowiadam – skolko? – 10 euro za kuszetku i bicykla – Kak euro? U nas złoty, euro od germańskiego gada! Ja Polak! Brat! Komerad! – odpowiadam oburzony i wchodzę nie regulując łapówki. Wszedłem do wolnej kuszetki i elegancko zaparkowałem unibike’a na środku.  W innych kuszetkach było jeszcze 4 Niemców, którzy zapłacili zgodnie z cennikiem. Za chwilę przyszedł do mnie konduktor po swoją należność. – Daję zwinięte 5 euro – Niet! Paszoł! – krzyknął, a ja dorzucam resztki serbskich dinarów. Zabrał pieniądze i odszedł z lekko chusteczkową miną. Od Niemców złoił 40 euro! Kuszetkę szczelnie zamknąłem i szybko zasnąłem, a obudził mnie tylko na moment pogranicznik. Rano oczom mym ukazał się dworzec w Budapeszcie. Odwiedziłem naszego wspólnego kolegę Bogdana, który akurat gościł trójkę znajomych z Warszawy. Z wiadomych, lub mniej wiadomych względów, nie chciałem ryzykować aby spłynęła na mnie część wieczornych uciech jakie niesie ze sobą miasto :)  i czym prędzej pojechałem podmiejskim pociągiem do pobliskiego Komarna.

 Przysłowiowa „patela-ocha” i dawałem ile fabryka dała. 90km w 3 godziny przy idealnej pogodzie i głowie pełnej przemyśleń…ciągłych gdybań i przypuszczeń….Wspominałem swoich przyjaciół, z którymi odbyłem wspaniałą podróż. Cudowna ekipa, nie do zastąpienia. Przenocowałem nad rzeką Vah w okolicach jakiegoś letniego baru, którego właściciele byli zaintrygowani moją podróżą i chętnie oglądali rozłożone mapy i zdjęcia. Szybko dostałem zimne piwko, a syn właścicieli pomógł mi rozstawić namiot.
Trumna pod zjeżdżalnią ;)
Spałem jak suseł i z samego rano ruszyłem w dalszą podróż. Tego dnia pedałowało się znacznie gorzej, bo wiatr wiał prostu w twarz. Droga była spokojna, z szerokim poboczem i delikatnym podjazdem. Pogoda stawała się coraz gorsza, zaczęło padać i wiatr był naprawdę silny. Utrzymanie 20km/h było trudne. Na dodatek stary, dobry unibike przypomniał o sobie w postaci zerwanej linki od przerzutki. Nie byłem ani trochę zdziwiony, uni przecież już długo nie narzekał, a usterkę szybko naprawiłem.
"Uni" przed słowackim Lidlem

 Nareszcie pojawił się podjazd - prawie 400m na 15km. Padał rzęsisty deszcz, wiał wiatr, robiło się ciemno, jednak nie tym się przejmowałem. Trapiły mnie myśli i uczucia, które wyplenić mógł teraz tylko ten podjazd. Przerzuciłem bieg na wyższy i na stojaka dawałem z siebie wszystko. Cieszyłem się jak dzieciak :) Cały mokry z pulsującym bólem nóg dojechałem pod kościół w Turzovce, gdzie proboszcz nie pozwolił mi rozbić namiotu przed plebanią. Za chwilę podeszła do mnie starsza Pani, która zaoferowała nocleg u siebie. Wyglądałem strasznie – byłem mokry, brudny od błota i zmęczony, mimo to pani Teresa bez namysłu zaprosiła mnie do siebie do domu. Tuż po wejściu  jej mąż zaordynował – dawaj dla Polaka polewku – ucieszony zacierałem ręce, że dostanę coś rozgrzewającego. Polewka okazała się rosołem, a nie napojem wysokoprocentowym ;/ Tak samo szybko jak zupę wsunąłem drugie danie i kołacze czyli słowackie rogaliki. Po ogarnięciu się i założeniu ostatnich względnie czystych ubrań poszliśmy do jej córki - Hanki i jej męża. Byli to wspaniali ludzie. Mimo, że byłem skrajnie zmęczony rozmawialiśmy do późnych godzin nocnych. Trzeba obrać swoją własną drogę w życiu, którą będzie kierowało serce i rozum – powtarzała Hania, która właśnie dlatego uczy w przedszkolu, a jej mąż zajmuje się produkcją gitar. Nie wyjechali do Anglii mimo licznych propozycji, bo żyjąc w górach w pobliżu rodziny są szczęśliwi i autentyczni. Po przespanej pod pierzyną nocy i smacznym śniadaniu, pani Teresa żegnała mnie ze łzami w oczach i zapraszała gdybym był tu przypadkiem innym razem. 

Czas żegnać cyklistę

Następnego dnia była lepsza pogoda. Szybko dojechałem do granicy, piękny zjazd do Żywca, a dalej kolejny srogi podjazd w Andrychowie. W Wadowicach, krótka modlitwa w kościele i kremówka z herbatą. Wjechałem jeszcze na wzgórze w Kalwarii Zebrzydowskiej, a potem już prosto do Krakowa. Tu czekali na mnie przyjaciele z Wanderera – Gryszka i Sielska. 

Klasztor o. Bernardynów na górze Kalwarii.

piątek, 31 maja 2013

Sroga Bośnia

Wyjazd z Užic jest dość srogi, jakby to powiedział nasz drogi kolega M., kórego serdecznie pozdrawiamy. Podjazd, tunel, pędzące niczym w Wietnamie ciężarówki. Na szczęście po około 10km nasza droga oddziela się od głównej biegnącej do Czararnogóry i ruch samochodowy zmniejsza się trzykrotnie. Tutaj zaczyna się na razie najpiękniejsza część wycieczki. Podjazdy nie są tak straszne, jeśli na około są piękne widoki. A im wyżej tym piękniej. Podjeżdżamy mniej więcej połowę dnia, drugą mamy z górki. Na trasie czeka nas niespodzianka w postaci nieoświetlonego 760m tunelu. Rowerowe światełka dają nam jedynie tyle, że jesteśmy widoczni. Świecąc czołówkami ledwo widzimy biały pas na drodze, którego stramy się trzymać. W kompletnej ciemności trudno jest utrzymać równowagę na rowerze a każdy nadjeżdżający pojazd robi w tunelu taki huk, jakby był conajmniej tirem.
Na trasie spotykamy dwóch samotnych rowerowych podróżników: najpierw wyposażonego w super sprzęt Belga, w tym 6 sakw Ortlieb, który z zaplanowanych 2 lat jazdy przejechał już miesiąc, ale trochę nuży mu się jazda samemu. Dał nam adres bloga, będziemy więc śledzić jak sobie chłop radzi. Dostaliśmy też od niego zbędną mu już mapę Bośni i Chorwacji, a jako, że jest bardziej szczegółowa niż nasza, to bardzo nam się w kolejnych dniach przydaje. Kolejny rowerzysta jest z kolei Rumunem podróżującym po Bałkanach, z zapasową oponą zawiniętą na jakiś tobołkach na bagażniku, a że nie ma nawet światełek rowerowych to mamy nadzieję, że poradzi sobie w złowieszczym tunelu. Taki oto kontrast dwóch rowerzystów.
Planujemy nocleg w Mokrej Górze, ale zanim tam dojedziemy wjeżdżamy do położonego nad nią Kustendorfu, czyli wybudowanego przez Emira Kusturicę na potrzeby filmu Życie jest cudem uroczego miasteczka, gdzie od 2008r co roku odbywa się festiwal filmowy a w uroczych domkach mieści się hotel, restauracja, sklep i kino. Tu jest pięknie.

Myślimy sobie, że gdyby był tam Kusturica na pewno dałby nam się rozbić przed którymś z domków. Tymczasem odbywa się tam impreza pożegnalna jakiejś konferencji, muzykę słyszymy jeszcze z naszego namiotu, który rozbiliśmy na podwórku jednego z domów w Mokrej Górze.
We wtorek nasz cel to zrobienie przynajmniej połowy drogi do Sarajewa. Zostało 140 km drogi, ale za to przez góry. Dojeżdżamy do granicy i żegnamy się z Serbią. Będziemy bardzo miło wspominać ten kraj, szczególnie ze względu na miłych ludzi, których tam spotkaliśmy, piękną przyrodę, urocze miasteczka oraz dobrą mięsną kuchnię. Pierwszą przerwę robimy w przydrożnym monastyrze. Tam spotykamy dwójkę starszych Serbów. Pani robi nam krótki wykład o serbskich dynastiach królewskich i poleca zobaczyć w pobliskim Višegradzie kolejne miasteczko wybudowane przez Kusturicę. Całe szczęście, że spotkaliśmy tą panią - nasz przewodnik ani słowem o tym nie wspomina. W Višegradzie zatrzymujemy się w swojskim barze, gdzie tutejsze chłopy już od rana piwkują. My zamawiamy deskę mięsa żeby uzupełnić białko przed górskimi podjazdami.

Zanim pojedziemy dalej jedziemy do polecanego Andrićgradu, wybuchowego na część bośniackiego noblisty Ivo Andrič. Przed wjazdem stoi helikopter. Okazuje się, że do miasteczka przyleciał prezydent Bośni, żeby spotkać się z Kustutricą i zobaczyć rozbudowę miejsca. Ale szczęście. Chcemy zrobić sobie zdjęcie z oboma i już nawet ma nam to zakręcić ładnie ubrana pani, którą oceniamy na prezydentową i przekonuje ochronę, no bo to turisty z Polski na bicykletach, ale musimy czekać, aż panowie skończą pić kawę. Sprawa się przedłuża, góry czekają, musimy więc jechać. Obowiązkowo po powrocie zabieramy się za filmy Kusturicy, żeby mieć o czym gadać przy kolejnym spotkaniu. Na dowód zdjęcie, żeby nie było:

Przez paręnaście kilometrów jedziemy wzdłuż rzeki Driny o przepięknym mlecznoniebieskim kolorze wody.

Na naszej drodze znów podjazdy, ale to nic. Najgorsze, że znów musimy pokonać tunele. Najdłuższy ma ponad kilometr, ale jest za to dobrze oświetlony. Jest za to parę kompletnie ciemnych tuneli, najdłuższy ponad 700m, w którym na kilka sekund gubimy drogę i wyjeżdżamy na przeciwległy pas. Taka jest cena ominięcia paru wzniesień. W sumie tuneli jest około 30, ostatnie parę pokonujemy eskortowani przez spotkanego na trasie motocyklistę z Barcelony. Ten też ma swój internetowy pamiętnik z podróży www.nosolotravelchronicles.com. Na sam koniec dnia zostaje mam ponad godzinny podjazd. Wydaje nigdy się nie kończyć, a gdy wreszcie dojeżdzamy na górę naszym oczom w oddali ukazuje się wielki srogi górski masyw. Gdy ktoś napotkany na drodze dowiadywał się, że jedziemy do Sarajewa, mówił tylko Romanija i znacząco uśmiechał się pod nosem. Oto i ona. Ale poznamy ją dopiero następnego dnia. Rozbijamy namiot z widokiem na wroga na terenie górskiego gospodarstwa, zaraz po tym kiedy właściciel przyprowadził wszystkie owieczki do zagrody i po 21 już śpimy.

Podjazd pod Romaniję nie byłby taki straszny, gdyby nie szaleni bośniaccy kierowcy i ulewny deszcz. Do miejscowości Mokro, już po pokonaniu góry, dojechaliśmy cali mokrzy. Do Sarajewa zostały już same zjazdy, co tylko zwiększało poczucie zimna. Wreszcie za jednym z zakrętów znak: Sarajewo!

Na rozgrzanie mała okropna rakija i ciepły burek - i tak po wąskich uliczkach miasta rowery musimy prowadzić. W coucha czeka nas pierwsza prawdziwa kąpiel od 4 dni i już jesteśmy gotowi na koncert, o którym powiedział nam jeden z niekończących się gości mieszkający w naszej pełnej chacie squacie. Młodzi artyści interpretują stare bośniackie piosenki o miłości przy akompaniamencie gitary. Cudowne. Po koncercie idziemy na miasto z naszymi współlokatorami i Polakami, którzy są tu na erasmusie. Życie nocne na razie nie wydaje się nam zbyt bogate, ale jesteśmy bardzo ciekawi tego łączącego wiele kultur miasta w dzień. Dziś zwiedzanie bez rowerów.

wtorek, 28 maja 2013

Dalej, wyżej, lepiej?

Dawno nas tu nie było. Internetu też nie było, a nawet gdyby był to i tak niektórzy mieli szlaban. A trochę się działo.
Sobotnim rankiem Novi Sad nie pamięta już burzy dnia poprzedniego. Kiedy mówi się o Serbii, rzadko kiedy wspomina się o tym mieście. My żałujemy, że nie przeznaczyliśmy na nie więcej czasu. Miasto pełne jest ludzi, uroczych uliczek, kawiarenek, drzew. Ale to, co najbardziej nam się podoba to biegnący wzdłuż Dunaju bulwar ze ścieżką rowerową, trasą do biegania, boiskami do koszykówki i kortami do tenisa. Wszystko za darmo do użytku publicznego! Zaczynamy rozumieć, czemu Serbia ma tylu dobrych tenisistów.
Po południu wsiadamy na rowery. Kierunek: Indija, gdzie czeka na nas couch Igor. Już wjeżdżając do Novego Sadu widzieliśmy straszące nas w oddali góry. Nadszedł czas, żeby się z nimi zmierzyć. Podjazd jest ciężki, choć różnica wysokości to tylko 300m. Pomagają SPD, chociaż bolą od nich kolana. Ponoć to normalne przy pierwszych dniach jazdy. Na szczęście ketonal forte można tu dostać bez recepty, a złość ze zmęczenia wyładować na chłopakach, więc jedziemy dalej. Dojeżdżamy do regionu Fruška Gora, gdzie pośród wzgórz porośniętych polami i winnicami ukrywają się 15-18 wieczne monastyry.
Po każdym podjeździe czeka nagroda - zjazd. Nagroda jest podwójna, jeśli zjeżdżając podziwiasz taki oto widok:

Odpust w monastyrze! Serbska muzyka na żywo, odpustowe sklepiki i grille! W tym świeżutka jagnięcina. Ale mamy szczęście.

W końcu dojeżdżamy do Igora, czyli rowerowego fanatyka Serba mówiącego perfekcyjnie po polsku. Pomaga nam zaplanować drogę do Sarajewa za pomocą strony ridewithgps.com, która pokazuje również różnice wysokości na trasie. Lekko nie będzie.
W niedzielę jedziemy z Igorem do Belgradu. Pokazuje nam obowiązkowe do zobaczenia miejsca i zabiera do kolejnego 'najlepszego burka w mieście'. Belgrad nas nie zachwyca, znacznie bardziej podobał nam się Novi Sad. Około 18 wyjeżdżamy ze stolicy, chcemy rozbić się gdzieś za granicami miasta. Gdy jedziemy wzdłuż rzeki Sawy naszą uwagę przykuwa stojący nad samą wodą dom z dużą wiatą. Bardzo miły gospodarz nie tylko pozwala nam zostać, ale też zaprasza do środka i częstuje home-made winem i ajvarem, czyli tutejszym specjałem z papryki i bakłażana. Rano budzimy się z pięknym widokiem na wodę i ruszamy dalej.

Droga nie prowadzi już szlakiem EuroVelo, widoki nie są też tak piękne jak w północnym rejonie Serbii - Vojevodinie. Jest tu zdecydowanie biedniej i nawet w większych miastach spotykamy Cyganów jadących wozami. Na naszej trasie znów parę podjazdów, lecz przejeżdżamy prawie 100km i dojeżdżamy do miasteczka Valjevo. Pierwszy dzień jazdy bez ani kropli deszczu! Znów szukamy miejsca na rozbicie namiotu. Tym razem sprawdzamy, jak po serbsku nasywa się namiot, bo ostatnio pytaliśmy ludzi, czy możemy w ich ogrodzie 'rozstawić naleśnika'. Parę miejscowych cwaniaczkow chce nam załatwić miejscówkę u popa przy pobliskiej cerkwii, ale w końcu rozbijamy namioty w ogrodzie bardzo miłej rodzinki.
Rano opuszcza nas Daro, który niestety tydzień wcześniej musi być w Warszawie, a pozostała trójka wsiada w pociąg, żeby ominąć choć jeden dzień jazdy po górach i oszczędzić zbolałe kolana. Startujemy pedałować z miasta Užice


sobota, 25 maja 2013

W poszukiwaniu "prawdziwej Serbii"

Po pierwsze musimy się pochwalić! Podwójne Personal Best! Paula i Gosia przejechały dziś 150km bijąc swój dotychczasowy życiowy rekord. To zaledwie 100km mniej niż 'dniówka' męskiej części wyprawy na trasie Kraków- Budapeszt! :)
Ale po kolei. Wczoraj rano opuściliśmy bardzo podobające nam się miasto Subotica i pomknęliśmy do Somboru, gdzie zatrzymaliśmy się na obiad. Spotykany miejscowy rowerzysta polecił nam knajpkę o zagadkowej nazwie 'Słoń'. Zrozumieliśmy sens tej nazwy wychodząc z restauracji jak słonie po opróżnieniu takiego talerza:


Tego dnia wjechaliśmy na opisywaną już EuroVelo. Ścieżka biegnie piękną drogą przez pola i lasy, jak i nad samym Dunajem. W małej tylko części biegnie przez drogi uczęszczane przez samochody, a przy tym w większości jest drogą asfaltową. Nie tak łatwo jest zabłądzić, bo droga jest wspaniale oznakowana drogowskazami czy naklejkami z charakterystycznym znaczkiem.

I tak jechaliśmy z zamiarem rozbicia namiotów nim zapytanie zmrok, już za miastem Apatin. Nasza droga biegła przez las będący częścią parku narodowego. Nagle na naszą drogę wbiegł dzik a za nim gromadka małych warchlaków. Stop. Wiemy, że dzik może nas zaatakować w obronie swoich małych. Ok, ekipa wybiegła do lasu - jedziemy dalej. Odjechaliśmy może 100m, gdy zobaczyliśmy przed nami kilka jeleni z wielkim porożem, znów z dziećmi, w sumie ok 15 osobników. Krzyczymy, gwiżdżemy, nie ruszają się. Jedziemy czy wracamy? W lesie już ciemno, zostało nam niewiele, zaczynamy powoli się zbliżać próbując odstraszyć rogacze. Ok, chowają się w lesie. Grzejemy przed siebie, jelenie uciekają w drugą stronę. Za chwilę opuszczany złowieszczy las i szukamy miejsca na namiot. Robi się ciemno, znów jedziemy wałem wzdłuż Dunaju. Za chwilę na naszej drodze pojawia się dzik. I ucieka. Teraz jedziemy wolno i staramy się być głośno, żeby dzik nie wbiegł nam na drogę. Widzimy jak wraz z małymi toruje sobie drogę równo z nami w polu. Jeśli ktoś kiedyś marzył, żeby z bliska zobaczyć dzikie zwierzęta niech uważa, bo marzenia się spełniają w najmniej odpowiednim momencie. Znów stop. Jedziemy czy zawracamy? Na skraju lasu była opuszczona leśniczówka i wiata pod którą mogliśmy się rozbić. Decydujemy jednak, że jedziemy dalej. Jest już ciemno, a bezpiecznego miejsca na namiot niet. W końcu w oddali światło, jesteśmy uratowani. Podjeżdzamy do domku i krzyczymy, wychodzi do nas brodaty leśniczy - Dragan i pozwala rozbić się w ogrodzie. Potem zaprasza na herbatę.

Mieszka w lesie sam ponad 20 lat i wygląda jak połączenie Hagrida z Tomem Bombadilem. Mówi, że zwierzęta nie boją się ludzi, bo przychodzi tu dużo turystów. A jeśli w nocy usłyszymy wycie, to klein wolves, ale mamy się nie bać, jego pies nas obroni (kochany piesek bał się naszych rowerów). Świetnie.
Budzimy się wcześnie, przed nami długa droga. Najmniej lubianą częścią roweru nie są już espedeki, ale siodełko. Burza dopada nas wieczorem, ale cali przemoknięci dojeżdżamy bezpiecznie do coucha w Novim Sadzie.


Nasze rowerki sprawują się dobrze, unibike też trzyma klasę. Pomarańczowe bezdentkowe oponki są świetne, przejechały sprawnie po błocie i kamieniach. Zachowują się jak dobrze napompowane opony, więc na nierównościach trochę bardziej niż innych trzesą rowerem, ale za to nie ma strachu, że ostry kamień przebije oponę, ponoć nawet można wbić w nią śrubokręt a i to jej nie uszkodzi.
Jutro na naszej trasie pierwsza przeprawa przez góry. Ale najpierw zwiedzanie Nowego Sadu. W planie pobijania życiówki już nie ma!!!