piątek, 31 maja 2013

Sroga Bośnia

Wyjazd z Užic jest dość srogi, jakby to powiedział nasz drogi kolega M., kórego serdecznie pozdrawiamy. Podjazd, tunel, pędzące niczym w Wietnamie ciężarówki. Na szczęście po około 10km nasza droga oddziela się od głównej biegnącej do Czararnogóry i ruch samochodowy zmniejsza się trzykrotnie. Tutaj zaczyna się na razie najpiękniejsza część wycieczki. Podjazdy nie są tak straszne, jeśli na około są piękne widoki. A im wyżej tym piękniej. Podjeżdżamy mniej więcej połowę dnia, drugą mamy z górki. Na trasie czeka nas niespodzianka w postaci nieoświetlonego 760m tunelu. Rowerowe światełka dają nam jedynie tyle, że jesteśmy widoczni. Świecąc czołówkami ledwo widzimy biały pas na drodze, którego stramy się trzymać. W kompletnej ciemności trudno jest utrzymać równowagę na rowerze a każdy nadjeżdżający pojazd robi w tunelu taki huk, jakby był conajmniej tirem.
Na trasie spotykamy dwóch samotnych rowerowych podróżników: najpierw wyposażonego w super sprzęt Belga, w tym 6 sakw Ortlieb, który z zaplanowanych 2 lat jazdy przejechał już miesiąc, ale trochę nuży mu się jazda samemu. Dał nam adres bloga, będziemy więc śledzić jak sobie chłop radzi. Dostaliśmy też od niego zbędną mu już mapę Bośni i Chorwacji, a jako, że jest bardziej szczegółowa niż nasza, to bardzo nam się w kolejnych dniach przydaje. Kolejny rowerzysta jest z kolei Rumunem podróżującym po Bałkanach, z zapasową oponą zawiniętą na jakiś tobołkach na bagażniku, a że nie ma nawet światełek rowerowych to mamy nadzieję, że poradzi sobie w złowieszczym tunelu. Taki oto kontrast dwóch rowerzystów.
Planujemy nocleg w Mokrej Górze, ale zanim tam dojedziemy wjeżdżamy do położonego nad nią Kustendorfu, czyli wybudowanego przez Emira Kusturicę na potrzeby filmu Życie jest cudem uroczego miasteczka, gdzie od 2008r co roku odbywa się festiwal filmowy a w uroczych domkach mieści się hotel, restauracja, sklep i kino. Tu jest pięknie.

Myślimy sobie, że gdyby był tam Kusturica na pewno dałby nam się rozbić przed którymś z domków. Tymczasem odbywa się tam impreza pożegnalna jakiejś konferencji, muzykę słyszymy jeszcze z naszego namiotu, który rozbiliśmy na podwórku jednego z domów w Mokrej Górze.
We wtorek nasz cel to zrobienie przynajmniej połowy drogi do Sarajewa. Zostało 140 km drogi, ale za to przez góry. Dojeżdżamy do granicy i żegnamy się z Serbią. Będziemy bardzo miło wspominać ten kraj, szczególnie ze względu na miłych ludzi, których tam spotkaliśmy, piękną przyrodę, urocze miasteczka oraz dobrą mięsną kuchnię. Pierwszą przerwę robimy w przydrożnym monastyrze. Tam spotykamy dwójkę starszych Serbów. Pani robi nam krótki wykład o serbskich dynastiach królewskich i poleca zobaczyć w pobliskim Višegradzie kolejne miasteczko wybudowane przez Kusturicę. Całe szczęście, że spotkaliśmy tą panią - nasz przewodnik ani słowem o tym nie wspomina. W Višegradzie zatrzymujemy się w swojskim barze, gdzie tutejsze chłopy już od rana piwkują. My zamawiamy deskę mięsa żeby uzupełnić białko przed górskimi podjazdami.

Zanim pojedziemy dalej jedziemy do polecanego Andrićgradu, wybuchowego na część bośniackiego noblisty Ivo Andrič. Przed wjazdem stoi helikopter. Okazuje się, że do miasteczka przyleciał prezydent Bośni, żeby spotkać się z Kustutricą i zobaczyć rozbudowę miejsca. Ale szczęście. Chcemy zrobić sobie zdjęcie z oboma i już nawet ma nam to zakręcić ładnie ubrana pani, którą oceniamy na prezydentową i przekonuje ochronę, no bo to turisty z Polski na bicykletach, ale musimy czekać, aż panowie skończą pić kawę. Sprawa się przedłuża, góry czekają, musimy więc jechać. Obowiązkowo po powrocie zabieramy się za filmy Kusturicy, żeby mieć o czym gadać przy kolejnym spotkaniu. Na dowód zdjęcie, żeby nie było:

Przez paręnaście kilometrów jedziemy wzdłuż rzeki Driny o przepięknym mlecznoniebieskim kolorze wody.

Na naszej drodze znów podjazdy, ale to nic. Najgorsze, że znów musimy pokonać tunele. Najdłuższy ma ponad kilometr, ale jest za to dobrze oświetlony. Jest za to parę kompletnie ciemnych tuneli, najdłuższy ponad 700m, w którym na kilka sekund gubimy drogę i wyjeżdżamy na przeciwległy pas. Taka jest cena ominięcia paru wzniesień. W sumie tuneli jest około 30, ostatnie parę pokonujemy eskortowani przez spotkanego na trasie motocyklistę z Barcelony. Ten też ma swój internetowy pamiętnik z podróży www.nosolotravelchronicles.com. Na sam koniec dnia zostaje mam ponad godzinny podjazd. Wydaje nigdy się nie kończyć, a gdy wreszcie dojeżdzamy na górę naszym oczom w oddali ukazuje się wielki srogi górski masyw. Gdy ktoś napotkany na drodze dowiadywał się, że jedziemy do Sarajewa, mówił tylko Romanija i znacząco uśmiechał się pod nosem. Oto i ona. Ale poznamy ją dopiero następnego dnia. Rozbijamy namiot z widokiem na wroga na terenie górskiego gospodarstwa, zaraz po tym kiedy właściciel przyprowadził wszystkie owieczki do zagrody i po 21 już śpimy.

Podjazd pod Romaniję nie byłby taki straszny, gdyby nie szaleni bośniaccy kierowcy i ulewny deszcz. Do miejscowości Mokro, już po pokonaniu góry, dojechaliśmy cali mokrzy. Do Sarajewa zostały już same zjazdy, co tylko zwiększało poczucie zimna. Wreszcie za jednym z zakrętów znak: Sarajewo!

Na rozgrzanie mała okropna rakija i ciepły burek - i tak po wąskich uliczkach miasta rowery musimy prowadzić. W coucha czeka nas pierwsza prawdziwa kąpiel od 4 dni i już jesteśmy gotowi na koncert, o którym powiedział nam jeden z niekończących się gości mieszkający w naszej pełnej chacie squacie. Młodzi artyści interpretują stare bośniackie piosenki o miłości przy akompaniamencie gitary. Cudowne. Po koncercie idziemy na miasto z naszymi współlokatorami i Polakami, którzy są tu na erasmusie. Życie nocne na razie nie wydaje się nam zbyt bogate, ale jesteśmy bardzo ciekawi tego łączącego wiele kultur miasta w dzień. Dziś zwiedzanie bez rowerów.

wtorek, 28 maja 2013

Dalej, wyżej, lepiej?

Dawno nas tu nie było. Internetu też nie było, a nawet gdyby był to i tak niektórzy mieli szlaban. A trochę się działo.
Sobotnim rankiem Novi Sad nie pamięta już burzy dnia poprzedniego. Kiedy mówi się o Serbii, rzadko kiedy wspomina się o tym mieście. My żałujemy, że nie przeznaczyliśmy na nie więcej czasu. Miasto pełne jest ludzi, uroczych uliczek, kawiarenek, drzew. Ale to, co najbardziej nam się podoba to biegnący wzdłuż Dunaju bulwar ze ścieżką rowerową, trasą do biegania, boiskami do koszykówki i kortami do tenisa. Wszystko za darmo do użytku publicznego! Zaczynamy rozumieć, czemu Serbia ma tylu dobrych tenisistów.
Po południu wsiadamy na rowery. Kierunek: Indija, gdzie czeka na nas couch Igor. Już wjeżdżając do Novego Sadu widzieliśmy straszące nas w oddali góry. Nadszedł czas, żeby się z nimi zmierzyć. Podjazd jest ciężki, choć różnica wysokości to tylko 300m. Pomagają SPD, chociaż bolą od nich kolana. Ponoć to normalne przy pierwszych dniach jazdy. Na szczęście ketonal forte można tu dostać bez recepty, a złość ze zmęczenia wyładować na chłopakach, więc jedziemy dalej. Dojeżdżamy do regionu Fruška Gora, gdzie pośród wzgórz porośniętych polami i winnicami ukrywają się 15-18 wieczne monastyry.
Po każdym podjeździe czeka nagroda - zjazd. Nagroda jest podwójna, jeśli zjeżdżając podziwiasz taki oto widok:

Odpust w monastyrze! Serbska muzyka na żywo, odpustowe sklepiki i grille! W tym świeżutka jagnięcina. Ale mamy szczęście.

W końcu dojeżdżamy do Igora, czyli rowerowego fanatyka Serba mówiącego perfekcyjnie po polsku. Pomaga nam zaplanować drogę do Sarajewa za pomocą strony ridewithgps.com, która pokazuje również różnice wysokości na trasie. Lekko nie będzie.
W niedzielę jedziemy z Igorem do Belgradu. Pokazuje nam obowiązkowe do zobaczenia miejsca i zabiera do kolejnego 'najlepszego burka w mieście'. Belgrad nas nie zachwyca, znacznie bardziej podobał nam się Novi Sad. Około 18 wyjeżdżamy ze stolicy, chcemy rozbić się gdzieś za granicami miasta. Gdy jedziemy wzdłuż rzeki Sawy naszą uwagę przykuwa stojący nad samą wodą dom z dużą wiatą. Bardzo miły gospodarz nie tylko pozwala nam zostać, ale też zaprasza do środka i częstuje home-made winem i ajvarem, czyli tutejszym specjałem z papryki i bakłażana. Rano budzimy się z pięknym widokiem na wodę i ruszamy dalej.

Droga nie prowadzi już szlakiem EuroVelo, widoki nie są też tak piękne jak w północnym rejonie Serbii - Vojevodinie. Jest tu zdecydowanie biedniej i nawet w większych miastach spotykamy Cyganów jadących wozami. Na naszej trasie znów parę podjazdów, lecz przejeżdżamy prawie 100km i dojeżdżamy do miasteczka Valjevo. Pierwszy dzień jazdy bez ani kropli deszczu! Znów szukamy miejsca na rozbicie namiotu. Tym razem sprawdzamy, jak po serbsku nasywa się namiot, bo ostatnio pytaliśmy ludzi, czy możemy w ich ogrodzie 'rozstawić naleśnika'. Parę miejscowych cwaniaczkow chce nam załatwić miejscówkę u popa przy pobliskiej cerkwii, ale w końcu rozbijamy namioty w ogrodzie bardzo miłej rodzinki.
Rano opuszcza nas Daro, który niestety tydzień wcześniej musi być w Warszawie, a pozostała trójka wsiada w pociąg, żeby ominąć choć jeden dzień jazdy po górach i oszczędzić zbolałe kolana. Startujemy pedałować z miasta Užice