wtorek, 28 maja 2013

Dalej, wyżej, lepiej?

Dawno nas tu nie było. Internetu też nie było, a nawet gdyby był to i tak niektórzy mieli szlaban. A trochę się działo.
Sobotnim rankiem Novi Sad nie pamięta już burzy dnia poprzedniego. Kiedy mówi się o Serbii, rzadko kiedy wspomina się o tym mieście. My żałujemy, że nie przeznaczyliśmy na nie więcej czasu. Miasto pełne jest ludzi, uroczych uliczek, kawiarenek, drzew. Ale to, co najbardziej nam się podoba to biegnący wzdłuż Dunaju bulwar ze ścieżką rowerową, trasą do biegania, boiskami do koszykówki i kortami do tenisa. Wszystko za darmo do użytku publicznego! Zaczynamy rozumieć, czemu Serbia ma tylu dobrych tenisistów.
Po południu wsiadamy na rowery. Kierunek: Indija, gdzie czeka na nas couch Igor. Już wjeżdżając do Novego Sadu widzieliśmy straszące nas w oddali góry. Nadszedł czas, żeby się z nimi zmierzyć. Podjazd jest ciężki, choć różnica wysokości to tylko 300m. Pomagają SPD, chociaż bolą od nich kolana. Ponoć to normalne przy pierwszych dniach jazdy. Na szczęście ketonal forte można tu dostać bez recepty, a złość ze zmęczenia wyładować na chłopakach, więc jedziemy dalej. Dojeżdżamy do regionu Fruška Gora, gdzie pośród wzgórz porośniętych polami i winnicami ukrywają się 15-18 wieczne monastyry.
Po każdym podjeździe czeka nagroda - zjazd. Nagroda jest podwójna, jeśli zjeżdżając podziwiasz taki oto widok:

Odpust w monastyrze! Serbska muzyka na żywo, odpustowe sklepiki i grille! W tym świeżutka jagnięcina. Ale mamy szczęście.

W końcu dojeżdżamy do Igora, czyli rowerowego fanatyka Serba mówiącego perfekcyjnie po polsku. Pomaga nam zaplanować drogę do Sarajewa za pomocą strony ridewithgps.com, która pokazuje również różnice wysokości na trasie. Lekko nie będzie.
W niedzielę jedziemy z Igorem do Belgradu. Pokazuje nam obowiązkowe do zobaczenia miejsca i zabiera do kolejnego 'najlepszego burka w mieście'. Belgrad nas nie zachwyca, znacznie bardziej podobał nam się Novi Sad. Około 18 wyjeżdżamy ze stolicy, chcemy rozbić się gdzieś za granicami miasta. Gdy jedziemy wzdłuż rzeki Sawy naszą uwagę przykuwa stojący nad samą wodą dom z dużą wiatą. Bardzo miły gospodarz nie tylko pozwala nam zostać, ale też zaprasza do środka i częstuje home-made winem i ajvarem, czyli tutejszym specjałem z papryki i bakłażana. Rano budzimy się z pięknym widokiem na wodę i ruszamy dalej.

Droga nie prowadzi już szlakiem EuroVelo, widoki nie są też tak piękne jak w północnym rejonie Serbii - Vojevodinie. Jest tu zdecydowanie biedniej i nawet w większych miastach spotykamy Cyganów jadących wozami. Na naszej trasie znów parę podjazdów, lecz przejeżdżamy prawie 100km i dojeżdżamy do miasteczka Valjevo. Pierwszy dzień jazdy bez ani kropli deszczu! Znów szukamy miejsca na rozbicie namiotu. Tym razem sprawdzamy, jak po serbsku nasywa się namiot, bo ostatnio pytaliśmy ludzi, czy możemy w ich ogrodzie 'rozstawić naleśnika'. Parę miejscowych cwaniaczkow chce nam załatwić miejscówkę u popa przy pobliskiej cerkwii, ale w końcu rozbijamy namioty w ogrodzie bardzo miłej rodzinki.
Rano opuszcza nas Daro, który niestety tydzień wcześniej musi być w Warszawie, a pozostała trójka wsiada w pociąg, żeby ominąć choć jeden dzień jazdy po górach i oszczędzić zbolałe kolana. Startujemy pedałować z miasta Užice


1 komentarz:

  1. Pozdrowienia dla dzielnej ekipy, trzymajcie sie cieplo i slonecznie (juz chyba starczy Wam deszczu).
    Dziewczyny, wielki respekt za zyciowki! Jestem pod wrazeniem:) Buziaki!

    OdpowiedzUsuń