Był to kraj na swój sposób niezwykły (co prawda o każdym można tak powiedzieć, ale niech zostanie). przywitali nas granica w krzakach i celnicy częstujący nadziewanym ryżem w bambusowym liściu, a pożegnało pełne dzikich tłumów na motocyklach przejście pod które dojechaliśmy po 21 z podkulonymi siodełkami, gdy okazało się, że przejście na zaplanowanej wcześniej trasie, oznaczone anglojęzycznymi znakami, wskazywane przez lokalnych sprzedawców soku z trzciny cukrowej i policjantów nie istnieje dla obcokrajowców (chociaż Wietnamczycy też są dla Kambodżan 'foreigners').
Ale wracając do Kambodży - obraz 160-któregoś pod względem PKB kraju, gdzie kilometry nabijaliśmy na niewyasfaltowanych drogach krajowych, tonąc w różowym pyle, gdzie jak fistaszki wcina się suszone na Słoncu malze (dla nas juz nawet smazone pajaki byly smaczniejsze), a zapasy wody trzeba przewidywać na 20km do przodu odmieniają dwa miasta Siem Reap i stolica Phnom Pehn. Siem Reap stanowi chyba nr 1 wycieczek do Indochin, a turystów jest więcej niż na rynku w Krakowie, Światynie Angkor Wat może i ładne, ale bardziej męczą tłumami, niż zadziwiają, a dzieci, które wcześniej miały na widok 5 rowerzystów pełne gacie zamiast krzyczeć "Hello, hello" i "Bye, bye" teraz umiały tylko powiedzieć "one dollar" i wciskać nam rzeczy, które 20km wcześniej były 2x tańsze. Ciekawie było wejść do "zachodniego" supermarketu i poczuć się jak Amerykanin w polskim Pewexie :) Phnom Pehn to już prawie USA - biurowce, panie w spożywczym z nienaganną angielszczyzną i fury większe niż nasze 6 rowerów razem wziętych. Kończąc nasz couchowy rest potrawą przygotowaną z prawdziwego psa udajemy sie do delty Mekongu - podobno ma być dużo ludzi i dużo ryżu, ale też płasko i fotki na widokówki będzie można strzelać.
PS nadeszła wiosna - u nas zmiana polegała na nadejściu pierwszej od 2 tygodni ulewy, więc też fajnie!