piątek, 7 czerwca 2013

Życie na wyspie

Wtorkowy plażing na wyspie kończy się bardzo szybko. Pozostało tylko pokonać wzniesienie, z którego godzinę wcześniej zjeżdżaliśmy i znaleźć miejsce na rozbicie domku. Odbijamy nieco od drogi wgłąb oliwnego gaju, zamiarem ukrycia się przed przejeżdżającymi autami, ale okazuje się, że już wcześniej ktoś inny miał taki pomysł - między drzewkami stoi dom. Upewniamy się tylko, że na powitanie nas nie wyskoczy wielki pies i pukamy do drzwi żeby zapytać czy można się rozbić na posesji właścicieli. Mężczyzna godzi się, a gdy tylko zaczynamy rozkładać nasz sprzęt przychodzi do nas z dzieckiem na rękach, żoną, czterema szklankami i butelką orzechówki. Gdy budzimy się rano taty już nie ma, ale gospodyni zaprasza nas na kawę. Rozmawiamy chwilę po polsko-chorwacku i ruszamy w drogę.

Wyspa to prawie same góry, przejechanie jej zajmuje nam cały dzień. Po drodze robimy przerwę na kąpiel w zatoczce i gotowanie. Jedzenie chorwackie nie zachwyca ani cenowo ani smakowo, na obiad mamy więc dobrze znanego tuńczyka z polentą, kupioną jeszcze w Bośni za połowę chorwackiej ceny. Jest nawet surówka. Jak u mamy. Na podjazdach żałujemy, że espedeki zamieniliśmy na sandałki a na zjazdach bijemy rekordy prędkości. Bezdentkowe opony nie wypinają się na ostrych zakrętach przy sporej prędkości, zostają więc oficjalnie uznane za całkowicie bezpieczne. Dojeżdżając do miasteczka na drugim końcu wyspy obserwujemy burzę na chorwackim brzegu, odpoczywamy chwilę na kamienistej plaży a potem odjeżdżamy za miasto żeby rozbić namiot. Marzenie tego dnia to postawić go nad samym morzem. Odnajdujemy odpowiedni domek z odpowiednim ogrodem i widokiem, zamieszkują go rosyjscy turyści. Mimo tego, że przez ostatnie tygodnie to właśnie ruski pomagał nam w kontaktach z ludami Bałkan, gdy już mamy możliwość podpisać się jego znajomością przed prawdziwym Rosjaninem jedyne co z siebie wyduszamy to kak kak kak i niczewo. Ale przynajmniej udało się załatwić nocleg w ogródku sąsiada z lepszym dostępem do morza. Oglądamy zachód słońca i wcześnie idziemy spać. Wstajemy o 6 żeby wyruszyć zanim wróci sąsiad i zdążyć na pierwszy prom do Splitu

Split zwiedzany szybko i wyruszamy na zachód. Nasza droga ma być mało uczęszczana i biec nad samym morzem, ale zanim do niej dojedziemy musimy przejechać kawałek aurostradą. Chorwaccy kierowcy jeżdżą znacznie bezpieczniej niż Bośniacy, nie wyprzedzają na trzeciego i wymijają nas z większym zapasem odległości, ale mimo tego jazda po takiej szybkiej drodze nie należy do przyjemności. Na szczęście szybko zjeżdżamy na właściwą drogę. W przepięknym miasteczku Trogir zatrzymujemy się na obiad. Ceny straszne, ale wreszcie udaje nam się znaleźć fajną knajpkę gdzie jemy grillowane sardynki. W końcu jeszcze ani razu nie płaciliśmy za noclegi, a mięśnie potrzebują białka.

Jedziemy jeszcze parenaście kilometrów. Kuszą nas przydrożne winnice, zatrzymujemy się w jednej z nich i kupujemy wino od samego producenta. Ok 20km przed Šibienikiem zjeżdżamy z drogi i rozbijamy namiot na skarpie. Patrząc na morze pijemy wino i przeprowadzamy rozpoczęte już dawno temu dyskusje o sensie państwa, demokracji i limitach prędkości. Śpimy jak aniołki, ale budzimy się przed 7 i ruszamy do Šibienika. Jak wszystko dobrze pójdzie jutro wieczorem wraz z rowerami będziemy siedzieć w bu się do Polski.

wtorek, 4 czerwca 2013

Pielgrzymi na szlaku

Sarajewo leży w dolinie rzeki Miljacka i otoczone jest ze wszystkich stron górami. Żeby dojść do naszego domu musimy wspiąć się na zbocze jednej z nich, ale mamy za to piękny widok z okna. Miasto ma bardzo barwną historię. Na rynku widać wyraźne wpływy tureckie, nad miastem królują minarety, a na wielu budynkach można dopatrzeć się śladów wojny sprzed 20 lat. To tu dokonano zamachu na księcia Ferdynanda, co zaskutkowało wybuchem I wojny światowej. Przez dom coucha przewijało się wielu różnych ludzi, trochę hipisów, trochę turyściaków, w tym rudowłosy Bośniak, który nie tylko wskazał nam parę miejsc które koniecznie musimy zobaczyć, ale też zrobił przeszkolenie z robienia bośniackiej kawy. W sobotę opuszczamy Sarajewo i w deszczowej pogodzie zaczynamy trasę do Mostaru. Na poczatku jest ciężko, bo ubrania i buty szybko robią się mokre, potem nawet na jakiś czas się przejaśnia, a w końcu wjeżdżamy w dolinę rzeki Neretvy i do Mostaru prawie wciąż zjeżdżamy. Jest to najpiękniejszą trasa jaką jedziemy: w dole rzeka, naokoło góry. Po 130km jesteśmy na miejscu, spotykamy się z couchem Enisem, zdejmujemy mokre ciuchy i idziemy zobaczyć miasto. Jest już późno, więc w mieście prawie nikogo nie ma. Możemy dzięki temu zobaczyć je w całej okazałości, bez straganów i turystów. Enis jest muzułmaninem, wypytujemy go więc o jego religię i relacje między wyznawcami różnych religii w mieście, gdyż rzeka dzieli Mostar na część chrześcijańską i muzułmańską. Obie strony łączy piękny stary most, będący znakiem rozpoznawczym miasta. Następnego dnia idziemy zobaczyć Mostar również za dnia, żeby przypatrzeć się budynkom - pomnikom zniszczonym w czasie wojny.

Z Mostaru mamy jechać do Medugorie, ale zbaczamy trochę z drogi, żeby dojechać do miasta Bladaj, poleconego nam przez jednego z gości sarajewskiego squatu. Odpoczywamy chwilę przy wodospadzie i kierujemy się w stronę sanktuarium. W Metjugorie w 1981r szóstce nastolatków ukazała się Matka Boska. Niektórym z nich objawia się do dziś. Co prawda Kościół katolicki nigdy nie uznał tego za cud, ale do tego miasta ciągną tłumy pielgrzymów. Naokoło kościoła kolejki do spowiedzi w wielu językach, przed kościołem tłumy odmawiają różaniec, ksiądz zaczyna po bośniacku,  każdy odpowiada po swojemu. Bardzo zależało nam żeby dotrzeć tam na mszę, tym bardziej, że była niedziela. Ale rzędy straganów z dewocjonaliami, maryjkami i różnego rodzaju pamiątkami plus atmosfera tutystyczno-piknikowa odstraszyła nas.

Robiło się późno, więc wyjechaliśmy za miasto, żeby poszukać miejsca do spania. Zatrzymaliśmy się przed domem z przyboczną winniczką, która zwiastowała pyszny smak wina produkowanego z jej winogron. Okazało się, że w domu mieszka przemiła 6-osobowa rodzinka, która pomogła nam odzyskać wiarę w ludzi. Wielkie wrażenie zrobiło na nas ich zżycie i gościnność. Gdy już rozbiliśmy namiot zostaliśmy zaproszeni na obiad, a dziewczyny podarowały nam robione przez nich bransoletki-różańce, które sprzedawane są w Medjugorie. A winko, które produkował tata zasmakowało nam tak bardzo, że kupiliśmy 2 butelki na później.
W poniedziałek celem jest przejechanie granicy i ujrzenie morza. Mamy do przemierzenia kolejne góry i to czyni ten dzień najcięższym ze wszystkich do tej pory. Wychodzi słońce, podjazdy w gorącu są gorsze niż mokre buty. Chcemy ominąć parę gór i ruchliwą drogę i przejść przejściem granicznym w Prologu, na szczęście ludzie w jednej z wiosek po drodze zawracają nas mówiąc, ze jest to tylko przejście dla miejscowych. Mamy szczęście, w Wietnamie z tego powodu nadrabialiśmy 140km. W międzyczasie gotujemy kuskus z Polski, który dostaliśmy jeszcze w spadku po Darku. Z tuńczykiem, ajwarem i orzeszkami smakuje prima sort.

W końcu po dwóch godzinach podjazdów widzimy morze! I są zjazdy aż do samego Makarska!

A że oszczędzamy klocki hamulcowe to zaraz jesteśmy na dole. I tu zaczyna się: turismo pełną piersią, ceny z kosmosu, kamping na kampingu. Moczymy się w morzu, robimy spacer po mieście i jedziemy szukać miejsca do spania. Zaraz za miastem znajdujemy kościół z dużym zielonym terenem. Ksiądz pozwala nam rozbić namiot a miła pani przynosi kanapki. O 9 jesteśmy zaproszeni na różaniec do kapliczki a na kolacje pijemy pyszne wino kupione poprzedniego dnia.
Dziś planujemy plażing. Nie po to wozimy ze sobą kostiumy, żeby nigdy ich nie wykorzystać. Cel - wyspa Brač i najlepsza plaża w Chorwacji wg Forbes. W porcie jak zwykle dużo lokalnych przewalaczy, ale w końcu udaje nam się kupić bilet na najzwyklejszy prom. Na wyspie 15km podjazdów, ale jak to mówi Rucio morze nie może być nad nami, w końcu więc mamy zjazd. Polecana plaża jest niczego sobie, a kamyki pod stopami może rzeczywiście są najlepsze w Chorwacji. Woda tak cieplutka, że jedyna głowa w wodzie należy do Rucia. Są za to piękne widoki i mało ludzi. Czas na zasłużony wypoczynek.

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Long way home by Daro ;)

Szybki opis trasy:
- Walijewo – Belgrad => pociąg za 3 eurasy
- Belgrad – Budapeszt => pociąg za 15 eurasów + gratisy
- Budapeszt – Komarno (miasteczko na granicy ze Słowacją, na wschód od Budy) => podmiejski pociąg za 6 eurasów
- Komarno – Kraków => rower ;)

Trasa przejazdu, z profilem (pierwszy pik to podjazd przed Turzovką, drugi przed Zwardoniem, a trzeci przed Andrychowem)
Wyszedł mi mały elaborat :)

Po porannej rozłące od reszty ekipy udałem się na dworzec w Walijewie. Na peronie moją uwagę zwrócił szczupły brunet. Co chwilę spoglądał na mnie lekko unosząc swoje ciemne okulary i uśmiechał się ukratkiem. Trochę to podejrzane – pomyślałem.  Lada moment przyjechał pociąg, lecz wejście do wagonu znajdowało się na wysokości prawie 1 metra, co stanowiło przeszkodę nie do pokonania dla mego objuczonego rumaka.  Z pomocą przyszedł wspomniany młodzieniec, który okazał się być sympatycznym studentem ekonomii. Aleksandros dobrze mówił po angielsku i był zaciekawiony moją osobą. Bardzo pragnął przygód i sam chciałby się kiedyś udać na wyprawę rowerową. Rozmawialiśmy o Serbii, korupcji, mentalności ludzi, polityce, wojnie, niesprawiedliwości, miłości do kraju i wielu innych temat….Spędziliśmy ze sobą kilka godzin i naprawdę świetnie się rozumieliśmy. Opuścił mnie na dworcu w Belgradzie, gdzie okazało się, że pociąg do Budapesztu na 21.45 kosztuje tylko 15 euro, więc czym prędzej kupiłem bilet. Dzień spędziłem  w towarzystwie polskiego backpackera – MeHow’a (angielski spelling imienia Michał jakby ktoś nie wiedział ;/ ).  Reprezentował kulturę hippi, Woodstock i taka sytuacja. Około 21.00 przyjechałem na dworzec, gdzie stał już pociąg do Budy. Wejście z rowerem okazało się być nie zgodne z przepisami. Szybko  odszukałem serbskiego konduktora. Pyzaty, lekko zarumieniony od alkoholu konduktor powiedział – budziet problem z bicyklem; odpowiadam – skolko? – 10 euro za kuszetku i bicykla – Kak euro? U nas złoty, euro od germańskiego gada! Ja Polak! Brat! Komerad! – odpowiadam oburzony i wchodzę nie regulując łapówki. Wszedłem do wolnej kuszetki i elegancko zaparkowałem unibike’a na środku.  W innych kuszetkach było jeszcze 4 Niemców, którzy zapłacili zgodnie z cennikiem. Za chwilę przyszedł do mnie konduktor po swoją należność. – Daję zwinięte 5 euro – Niet! Paszoł! – krzyknął, a ja dorzucam resztki serbskich dinarów. Zabrał pieniądze i odszedł z lekko chusteczkową miną. Od Niemców złoił 40 euro! Kuszetkę szczelnie zamknąłem i szybko zasnąłem, a obudził mnie tylko na moment pogranicznik. Rano oczom mym ukazał się dworzec w Budapeszcie. Odwiedziłem naszego wspólnego kolegę Bogdana, który akurat gościł trójkę znajomych z Warszawy. Z wiadomych, lub mniej wiadomych względów, nie chciałem ryzykować aby spłynęła na mnie część wieczornych uciech jakie niesie ze sobą miasto :)  i czym prędzej pojechałem podmiejskim pociągiem do pobliskiego Komarna.

 Przysłowiowa „patela-ocha” i dawałem ile fabryka dała. 90km w 3 godziny przy idealnej pogodzie i głowie pełnej przemyśleń…ciągłych gdybań i przypuszczeń….Wspominałem swoich przyjaciół, z którymi odbyłem wspaniałą podróż. Cudowna ekipa, nie do zastąpienia. Przenocowałem nad rzeką Vah w okolicach jakiegoś letniego baru, którego właściciele byli zaintrygowani moją podróżą i chętnie oglądali rozłożone mapy i zdjęcia. Szybko dostałem zimne piwko, a syn właścicieli pomógł mi rozstawić namiot.
Trumna pod zjeżdżalnią ;)
Spałem jak suseł i z samego rano ruszyłem w dalszą podróż. Tego dnia pedałowało się znacznie gorzej, bo wiatr wiał prostu w twarz. Droga była spokojna, z szerokim poboczem i delikatnym podjazdem. Pogoda stawała się coraz gorsza, zaczęło padać i wiatr był naprawdę silny. Utrzymanie 20km/h było trudne. Na dodatek stary, dobry unibike przypomniał o sobie w postaci zerwanej linki od przerzutki. Nie byłem ani trochę zdziwiony, uni przecież już długo nie narzekał, a usterkę szybko naprawiłem.
"Uni" przed słowackim Lidlem

 Nareszcie pojawił się podjazd - prawie 400m na 15km. Padał rzęsisty deszcz, wiał wiatr, robiło się ciemno, jednak nie tym się przejmowałem. Trapiły mnie myśli i uczucia, które wyplenić mógł teraz tylko ten podjazd. Przerzuciłem bieg na wyższy i na stojaka dawałem z siebie wszystko. Cieszyłem się jak dzieciak :) Cały mokry z pulsującym bólem nóg dojechałem pod kościół w Turzovce, gdzie proboszcz nie pozwolił mi rozbić namiotu przed plebanią. Za chwilę podeszła do mnie starsza Pani, która zaoferowała nocleg u siebie. Wyglądałem strasznie – byłem mokry, brudny od błota i zmęczony, mimo to pani Teresa bez namysłu zaprosiła mnie do siebie do domu. Tuż po wejściu  jej mąż zaordynował – dawaj dla Polaka polewku – ucieszony zacierałem ręce, że dostanę coś rozgrzewającego. Polewka okazała się rosołem, a nie napojem wysokoprocentowym ;/ Tak samo szybko jak zupę wsunąłem drugie danie i kołacze czyli słowackie rogaliki. Po ogarnięciu się i założeniu ostatnich względnie czystych ubrań poszliśmy do jej córki - Hanki i jej męża. Byli to wspaniali ludzie. Mimo, że byłem skrajnie zmęczony rozmawialiśmy do późnych godzin nocnych. Trzeba obrać swoją własną drogę w życiu, którą będzie kierowało serce i rozum – powtarzała Hania, która właśnie dlatego uczy w przedszkolu, a jej mąż zajmuje się produkcją gitar. Nie wyjechali do Anglii mimo licznych propozycji, bo żyjąc w górach w pobliżu rodziny są szczęśliwi i autentyczni. Po przespanej pod pierzyną nocy i smacznym śniadaniu, pani Teresa żegnała mnie ze łzami w oczach i zapraszała gdybym był tu przypadkiem innym razem. 

Czas żegnać cyklistę

Następnego dnia była lepsza pogoda. Szybko dojechałem do granicy, piękny zjazd do Żywca, a dalej kolejny srogi podjazd w Andrychowie. W Wadowicach, krótka modlitwa w kościele i kremówka z herbatą. Wjechałem jeszcze na wzgórze w Kalwarii Zebrzydowskiej, a potem już prosto do Krakowa. Tu czekali na mnie przyjaciele z Wanderera – Gryszka i Sielska. 

Klasztor o. Bernardynów na górze Kalwarii.