Wtorkowy plażing na wyspie kończy się bardzo szybko. Pozostało tylko pokonać wzniesienie, z którego godzinę wcześniej zjeżdżaliśmy i znaleźć miejsce na rozbicie domku. Odbijamy nieco od drogi wgłąb oliwnego gaju, zamiarem ukrycia się przed przejeżdżającymi autami, ale okazuje się, że już wcześniej ktoś inny miał taki pomysł - między drzewkami stoi dom. Upewniamy się tylko, że na powitanie nas nie wyskoczy wielki pies i pukamy do drzwi żeby zapytać czy można się rozbić na posesji właścicieli. Mężczyzna godzi się, a gdy tylko zaczynamy rozkładać nasz sprzęt przychodzi do nas z dzieckiem na rękach, żoną, czterema szklankami i butelką orzechówki. Gdy budzimy się rano taty już nie ma, ale gospodyni zaprasza nas na kawę. Rozmawiamy chwilę po polsko-chorwacku i ruszamy w drogę.
Wyspa to prawie same góry, przejechanie jej zajmuje nam cały dzień. Po drodze robimy przerwę na kąpiel w zatoczce i gotowanie. Jedzenie chorwackie nie zachwyca ani cenowo ani smakowo, na obiad mamy więc dobrze znanego tuńczyka z polentą, kupioną jeszcze w Bośni za połowę chorwackiej ceny. Jest nawet surówka. Jak u mamy. Na podjazdach żałujemy, że espedeki zamieniliśmy na sandałki a na zjazdach bijemy rekordy prędkości. Bezdentkowe opony nie wypinają się na ostrych zakrętach przy sporej prędkości, zostają więc oficjalnie uznane za całkowicie bezpieczne. Dojeżdżając do miasteczka na drugim końcu wyspy obserwujemy burzę na chorwackim brzegu, odpoczywamy chwilę na kamienistej plaży a potem odjeżdżamy za miasto żeby rozbić namiot. Marzenie tego dnia to postawić go nad samym morzem. Odnajdujemy odpowiedni domek z odpowiednim ogrodem i widokiem, zamieszkują go rosyjscy turyści. Mimo tego, że przez ostatnie tygodnie to właśnie ruski pomagał nam w kontaktach z ludami Bałkan, gdy już mamy możliwość podpisać się jego znajomością przed prawdziwym Rosjaninem jedyne co z siebie wyduszamy to kak kak kak i niczewo. Ale przynajmniej udało się załatwić nocleg w ogródku sąsiada z lepszym dostępem do morza. Oglądamy zachód słońca i wcześnie idziemy spać. Wstajemy o 6 żeby wyruszyć zanim wróci sąsiad i zdążyć na pierwszy prom do Splitu
Split zwiedzany szybko i wyruszamy na zachód. Nasza droga ma być mało uczęszczana i biec nad samym morzem, ale zanim do niej dojedziemy musimy przejechać kawałek aurostradą. Chorwaccy kierowcy jeżdżą znacznie bezpieczniej niż Bośniacy, nie wyprzedzają na trzeciego i wymijają nas z większym zapasem odległości, ale mimo tego jazda po takiej szybkiej drodze nie należy do przyjemności. Na szczęście szybko zjeżdżamy na właściwą drogę. W przepięknym miasteczku Trogir zatrzymujemy się na obiad. Ceny straszne, ale wreszcie udaje nam się znaleźć fajną knajpkę gdzie jemy grillowane sardynki. W końcu jeszcze ani razu nie płaciliśmy za noclegi, a mięśnie potrzebują białka.
Jedziemy jeszcze parenaście kilometrów. Kuszą nas przydrożne winnice, zatrzymujemy się w jednej z nich i kupujemy wino od samego producenta. Ok 20km przed Šibienikiem zjeżdżamy z drogi i rozbijamy namiot na skarpie. Patrząc na morze pijemy wino i przeprowadzamy rozpoczęte już dawno temu dyskusje o sensie państwa, demokracji i limitach prędkości. Śpimy jak aniołki, ale budzimy się przed 7 i ruszamy do Šibienika. Jak wszystko dobrze pójdzie jutro wieczorem wraz z rowerami będziemy siedzieć w bu się do Polski.
Wyspa to prawie same góry, przejechanie jej zajmuje nam cały dzień. Po drodze robimy przerwę na kąpiel w zatoczce i gotowanie. Jedzenie chorwackie nie zachwyca ani cenowo ani smakowo, na obiad mamy więc dobrze znanego tuńczyka z polentą, kupioną jeszcze w Bośni za połowę chorwackiej ceny. Jest nawet surówka. Jak u mamy. Na podjazdach żałujemy, że espedeki zamieniliśmy na sandałki a na zjazdach bijemy rekordy prędkości. Bezdentkowe opony nie wypinają się na ostrych zakrętach przy sporej prędkości, zostają więc oficjalnie uznane za całkowicie bezpieczne. Dojeżdżając do miasteczka na drugim końcu wyspy obserwujemy burzę na chorwackim brzegu, odpoczywamy chwilę na kamienistej plaży a potem odjeżdżamy za miasto żeby rozbić namiot. Marzenie tego dnia to postawić go nad samym morzem. Odnajdujemy odpowiedni domek z odpowiednim ogrodem i widokiem, zamieszkują go rosyjscy turyści. Mimo tego, że przez ostatnie tygodnie to właśnie ruski pomagał nam w kontaktach z ludami Bałkan, gdy już mamy możliwość podpisać się jego znajomością przed prawdziwym Rosjaninem jedyne co z siebie wyduszamy to kak kak kak i niczewo. Ale przynajmniej udało się załatwić nocleg w ogródku sąsiada z lepszym dostępem do morza. Oglądamy zachód słońca i wcześnie idziemy spać. Wstajemy o 6 żeby wyruszyć zanim wróci sąsiad i zdążyć na pierwszy prom do Splitu
Split zwiedzany szybko i wyruszamy na zachód. Nasza droga ma być mało uczęszczana i biec nad samym morzem, ale zanim do niej dojedziemy musimy przejechać kawałek aurostradą. Chorwaccy kierowcy jeżdżą znacznie bezpieczniej niż Bośniacy, nie wyprzedzają na trzeciego i wymijają nas z większym zapasem odległości, ale mimo tego jazda po takiej szybkiej drodze nie należy do przyjemności. Na szczęście szybko zjeżdżamy na właściwą drogę. W przepięknym miasteczku Trogir zatrzymujemy się na obiad. Ceny straszne, ale wreszcie udaje nam się znaleźć fajną knajpkę gdzie jemy grillowane sardynki. W końcu jeszcze ani razu nie płaciliśmy za noclegi, a mięśnie potrzebują białka.
Jedziemy jeszcze parenaście kilometrów. Kuszą nas przydrożne winnice, zatrzymujemy się w jednej z nich i kupujemy wino od samego producenta. Ok 20km przed Šibienikiem zjeżdżamy z drogi i rozbijamy namiot na skarpie. Patrząc na morze pijemy wino i przeprowadzamy rozpoczęte już dawno temu dyskusje o sensie państwa, demokracji i limitach prędkości. Śpimy jak aniołki, ale budzimy się przed 7 i ruszamy do Šibienika. Jak wszystko dobrze pójdzie jutro wieczorem wraz z rowerami będziemy siedzieć w bu się do Polski.