- Walijewo – Belgrad => pociąg za 3 eurasy
- Belgrad – Budapeszt => pociąg za 15 eurasów +
gratisy
- Budapeszt – Komarno (miasteczko na granicy ze Słowacją,
na wschód od Budy) => podmiejski pociąg za 6 eurasów
- Komarno – Kraków => rower ;)
Trasa przejazdu, z profilem (pierwszy pik to podjazd przed Turzovką, drugi przed Zwardoniem, a trzeci przed Andrychowem) |
Wyszedł mi mały elaborat :)
Po porannej rozłące od reszty
ekipy udałem się na dworzec w Walijewie. Na peronie moją uwagę zwrócił szczupły
brunet. Co chwilę spoglądał na mnie lekko unosząc swoje ciemne okulary i
uśmiechał się ukratkiem. Trochę to podejrzane – pomyślałem. Lada moment przyjechał pociąg, lecz wejście do
wagonu znajdowało się na wysokości prawie 1 metra, co stanowiło przeszkodę nie
do pokonania dla mego objuczonego rumaka.
Z pomocą przyszedł wspomniany młodzieniec, który okazał się być
sympatycznym studentem ekonomii. Aleksandros dobrze mówił po angielsku i był
zaciekawiony moją osobą. Bardzo pragnął przygód i sam chciałby się kiedyś udać
na wyprawę rowerową. Rozmawialiśmy o Serbii, korupcji, mentalności ludzi,
polityce, wojnie, niesprawiedliwości, miłości do kraju i wielu innych temat….Spędziliśmy
ze sobą kilka godzin i naprawdę świetnie się rozumieliśmy. Opuścił mnie na
dworcu w Belgradzie, gdzie okazało się, że pociąg do Budapesztu na 21.45 kosztuje
tylko 15 euro, więc czym prędzej kupiłem bilet. Dzień spędziłem w towarzystwie polskiego backpackera – MeHow’a
(angielski spelling imienia Michał jakby ktoś nie wiedział ;/ ). Reprezentował kulturę hippi, Woodstock i taka
sytuacja. Około 21.00 przyjechałem na dworzec, gdzie stał już pociąg do Budy.
Wejście z rowerem okazało się być nie zgodne z przepisami. Szybko odszukałem serbskiego konduktora. Pyzaty,
lekko zarumieniony od alkoholu konduktor powiedział – budziet problem z
bicyklem; odpowiadam – skolko? – 10 euro za kuszetku i bicykla – Kak euro? U
nas złoty, euro od germańskiego gada! Ja Polak! Brat! Komerad! – odpowiadam
oburzony i wchodzę nie regulując łapówki. Wszedłem do wolnej kuszetki i
elegancko zaparkowałem unibike’a na środku. W innych kuszetkach było jeszcze 4 Niemców,
którzy zapłacili zgodnie z cennikiem. Za chwilę przyszedł do mnie konduktor po
swoją należność. – Daję zwinięte 5 euro – Niet! Paszoł! – krzyknął, a ja dorzucam
resztki serbskich dinarów. Zabrał pieniądze i odszedł z lekko chusteczkową
miną. Od Niemców złoił 40 euro! Kuszetkę szczelnie zamknąłem i szybko
zasnąłem, a obudził mnie tylko na moment pogranicznik. Rano oczom mym ukazał się dworzec w Budapeszcie.
Odwiedziłem naszego wspólnego kolegę Bogdana, który akurat gościł trójkę
znajomych z Warszawy. Z wiadomych, lub mniej wiadomych względów, nie chciałem
ryzykować aby spłynęła na mnie część wieczornych uciech jakie niesie ze sobą miasto :) i czym prędzej pojechałem
podmiejskim pociągiem do pobliskiego Komarna.
Przysłowiowa „patela-ocha” i
dawałem ile fabryka dała. 90km w 3 godziny przy idealnej pogodzie i głowie
pełnej przemyśleń…ciągłych gdybań i przypuszczeń….Wspominałem swoich
przyjaciół, z którymi odbyłem wspaniałą podróż. Cudowna ekipa, nie do
zastąpienia. Przenocowałem nad rzeką Vah w okolicach jakiegoś letniego baru,
którego właściciele byli zaintrygowani moją podróżą i chętnie oglądali rozłożone
mapy i zdjęcia. Szybko dostałem zimne piwko, a syn właścicieli pomógł mi
rozstawić namiot.
Trumna pod zjeżdżalnią ;) |
Spałem jak suseł i z samego rano ruszyłem w dalszą podróż.
Tego dnia pedałowało się znacznie gorzej, bo wiatr wiał prostu w twarz. Droga
była spokojna, z szerokim poboczem i delikatnym podjazdem. Pogoda stawała się
coraz gorsza, zaczęło padać i wiatr był naprawdę silny. Utrzymanie 20km/h było
trudne. Na dodatek stary, dobry unibike przypomniał o sobie w postaci zerwanej
linki od przerzutki. Nie byłem ani trochę zdziwiony, uni przecież już długo nie
narzekał, a usterkę szybko naprawiłem.
"Uni" przed słowackim Lidlem |
Nareszcie
pojawił się podjazd - prawie 400m na 15km. Padał rzęsisty deszcz, wiał wiatr,
robiło się ciemno, jednak nie tym się przejmowałem. Trapiły mnie myśli i
uczucia, które wyplenić mógł teraz tylko ten podjazd. Przerzuciłem bieg na
wyższy i na stojaka dawałem z siebie wszystko. Cieszyłem się jak dzieciak :) Cały mokry z pulsującym bólem
nóg dojechałem pod kościół w Turzovce, gdzie proboszcz nie pozwolił mi rozbić namiotu
przed plebanią. Za chwilę podeszła do mnie starsza Pani, która zaoferowała
nocleg u siebie. Wyglądałem strasznie – byłem mokry, brudny od błota i
zmęczony, mimo to pani Teresa bez namysłu zaprosiła mnie do siebie do domu. Tuż po wejściu jej mąż zaordynował – dawaj dla Polaka polewku
– ucieszony zacierałem ręce, że dostanę coś rozgrzewającego. Polewka okazała
się rosołem, a nie napojem wysokoprocentowym ;/ Tak samo szybko jak zupę wsunąłem
drugie danie i kołacze czyli słowackie rogaliki. Po ogarnięciu się i założeniu
ostatnich względnie czystych ubrań poszliśmy do jej córki - Hanki i jej męża.
Byli to wspaniali ludzie. Mimo, że byłem skrajnie zmęczony rozmawialiśmy do
późnych godzin nocnych. Trzeba obrać swoją własną drogę w życiu, którą będzie
kierowało serce i rozum – powtarzała Hania, która właśnie dlatego uczy w
przedszkolu, a jej mąż zajmuje się produkcją gitar. Nie wyjechali do Anglii mimo licznych propozycji, bo żyjąc w górach w pobliżu rodziny są szczęśliwi i
autentyczni. Po przespanej pod pierzyną nocy i smacznym śniadaniu, pani Teresa żegnała
mnie ze łzami w oczach i zapraszała gdybym był tu przypadkiem innym razem.
Czas żegnać cyklistę |
Następnego
dnia była lepsza pogoda. Szybko dojechałem do granicy, piękny zjazd do Żywca, a
dalej kolejny srogi podjazd w Andrychowie. W Wadowicach, krótka modlitwa w
kościele i kremówka z herbatą. Wjechałem jeszcze na wzgórze w Kalwarii
Zebrzydowskiej, a potem już prosto do Krakowa. Tu czekali na mnie przyjaciele z
Wanderera – Gryszka i Sielska.
Klasztor o. Bernardynów na górze Kalwarii. |
haha, umieraliśmy ze smiechu, wieczorna lektura w namiocie. Ale przygody. Aczkolwiek spokojnie mogłeś wrócić z sarajewa!!!
OdpowiedzUsuń