wtorek, 27 marca 2012

Cyklowanie po Sajgońsku

Wjazd do Sajgonu (obecnie Ho Chi Minh city - nazwane na cześć naszego wspaniałego wodza) był do tej pory najbardziej komfortowym fragmentem podróży.  Po godzinnej męce na ciemnej lecz oświetlanej reflektorami wyprzedzających nas TIR'ów autostradzie (dla rodziców jasnej, bez dziur i bardzo bezpiecznej ścieżce rowerowej) wjechaliśmy do stolicy południa, gdzie spotkał nas cud - jazda po prawdziwym pasie dla rowerów, wzdłuż kwitnącego kanału o niezwykłych olfaktorycznych doznaniach, będącego kloaką dla miejscowej społeczności, a zarazem miejscem nocnych pikników i romatycznych randek z widokiem na panaramę miasta. Sajgon urzekł nas swoim bogactwem, mnóstwem białasów i biurowców. Nieoficialnie 9 - milionowe miasto pozwoliło zeksplorować się na rowerze, a jednocześnie uchroniło przed 50 dolarową karą za niezarejestrowany w komitecie partyjnym nocleg.

Pomimo iż delta Mekongu wydawała się nam jedną 300 - kilometrową metropolią, to Sajgon urzekł nas wyjątkowym zorganizowaniem jak na wietnamskie standardy. Szczególnie spodobały się nam zasady ruchu drogowego, według których nie patrzy się w lusterka, pierwszeństwo ma większy na drodze, a ten kto dołącza się z drogi podporządkowanej musi mieć wolny swój pas przy krawężniku, nawet jeśli jedzie pod prąd (dlatego my trzymamy się pasa środkowego, z dala od zdradzieckiego pobocza).

Historię piszą zwycięzcy i o tym przekonaliśmy się zwiedzjąc muzeum wojny wietnamskiej. Otoczone imponującymi pojazdami militarnym armii amerykańskiej miejsce to zrobiło na nas duże wrażenie. Widzieliśmy cierpienia ludzkie, bezwzględność wojny, brutalność żolnierzy, którzy odizolwani od reguł wspólczesnego świata mordowali wietnamskie kobietry i dzieci. Tym bardziej zdziwiło nas dzisiejsze spotkanie z weteranem wojny w Wietnamie. Zaciekwiony odpoczywającymi na plaży rowerzystami zagadał do nas swoim amerykańskim akcentem, niczym kowboj z Teksasu. Robiliśmy wielkie oczy gdy opowiadał, że jako 18 latek był oficerem marynarki w porcie w Nha Trang, a teraz uczy angielskiego i odkupuje grzechy swojego narodu (obecnie zapomniane za kapitalistyczną kurtyną współcześności) biorąc za żonę Wietnamkę. Duża większośc Wietnamczyków nie zna wojny, gdyż urodziła się po jej zakończeniu, dlatego pomimo win z przeszłości Amerykanie traktowani są tu przeważnie jako "Number one".

Kończąć nasz długi post musimy pochwalić się naszym godzinnym zjazdem. Jadąc ponad 50 km/h kładliśmy nasze maszyny na zakrętach, używaliśmy nóg do przenoszenie środka ciężkości na boki, czuliśmy wiatr w skrzydłach, a raczej sakwach i nikomu nie udało się wywalić:) 1500 m spadku zostawiło na nas niesamowite wrażenia i starło do łysa nasze klocki hamulcowe - ale za podjazdy nam się należało!!!

PS. Ten post piszą Gosia, Gryszka, Daro i śpiący Gogol. Rucio i Pysia od 2 dni odkrywają Wietam bez rowerów (cieniasy!), reunifikację grupy przewidujemy za 1,5 tygodnia!

1 komentarz: