Po nocy spędzonej na dziko na skarpie i winie domasznim, które jeszcze daje o sobie znać, wyruszamy w pełnym słońcu w kierunku Šibenik.
Dojeżdżamy sprawnie do miasta, które już od pierwszej napotkanej knajpki z lokalnymi przysmakami, aż do końca nas zaskakuje.
Na początek odzyskujemy wiarę w to, że Chorwaci mają swoje loklane jedzonko a nie tylko bary dla turyściaków. W barze o wdzięcznej nazwie Penkala, napełniamy brzuchy pysznymi owocami morza przyrządzonymi na wiele sposobów i flaczkami pochodzącymi od różnych zwierzaków. Wszystko wyśmienite, ceny dobre, nie jak w portowych restauracjach, a do tego, mimo godziny 10, bar pełen brzuchatych panów, co mówi samo za siebie.
W przewodniku wyczytujemy, że ładne tu stare miasto, więc udajemy się na małe zwiedzanie. Ciągle bez zbyt dużych oczekiwań, bo przecież już jest plus za jedzenie, więc więcej nie śmiemy marzyć.
Starówka jednak zachwyca: położona na wzgórzu, wąskie, kręte uliczki, katedra św. Jakuba z paszportem UNESCO, przepięknie.
Po kawce i spacerku Gosia pozostaje w mieście, a reszta wycieczki udaje się do oddalonego o 12 km parku Krka. Park z licznymi wodospadami, jest rzeczywiście bardzo ładny, jak zapewniała Gosia, która odwiedziła go 4 lata wcześniej. Wstęp 90 dla niestudenciaków, ale dla studenciaków 75, gdyż niespodziewanie mamy takich w szeregach. Zrelaksowani zaznajemy chłodzącej kąpieli w wodach wodospadu, jednak nie trzeba długo czekać na zmianę pogody. Już w 20 minut po wyjściu z wody znów jesteśmy przemoczeni do suchej nitki. Deszcz i burza z piorunami, kiedy stoisz między wodospadem z jednej strony i górami z drugiej, przeraża, a nawet wywołuje panikę.
Przemoczeni i zziębnięci wracamy do naszych rowerków zaparkowanych pod wc parkowym. Stoją całe, choć zmokniętę. Deszcz mija, wychodzi słonko, suszymy się i wracamy do Gosi. Marzenie na nasz ostatni wieczór wyprawy to kolacja w barze, w którym jedliśmy śniadanko (bo ośmiornica była wyborna), no i standardowy wyjazd za miasto w poszukiwaniu noclegu, czyli nasza cowieczorna rutyna. Ale przecież jesteśmy w Šibenik, więc to nie koniec niespodzianek.
Gosia czeka w umówionym miejscu, zdajemy relacje z burzy i ulewy, które ustały przed godziną i ruszamy, przez port, w stronę restauracji. Widzimy jacht z polską flagą, więc postanawiamy się przywitać. Mili panowie w liczbie 6 zapraszają nas na pokład na piwko, a że żeglarze to zwykle równe chłopy, już po chwili siedzimy na łódce i wymieniamy wrażenia z naszych wakacji. Nie myliliśmy się, załoga to super goście. Choć trochę od nas starsi, to duch wanderera w nich żywy. Jacht za to, to wanderer za jakieś 40 lat. Patrząc z zewnątrz nie myśleliśmy, że w środku takie salony! Kanapy, jest i tv, 3 łazienki, duże kajuty. Śmiejemy się, że nawet namiot by się zmieścił, na co kapitan Tadeusz proponuje, że możemy spać na łódce. Jako, że nasze rowery tak jeszcze nie spały, a panowie dobrą ekipą, z przyjemnością przyjmujemy zaproszenie. Wyskakujemy tylko jeszcze do naszego baru na kolację, a tam pytamy jednego z gości gdzie możemy kupić domaszne wino, żeby na jacht nie wrócić z pustymi rękami. Okazuje się, że w samym centrum miasta jest malutki sklepik lokalnej winiarni Rak, gdzie można kupić winko u samego producenta. Pan daje nam do spróbowania wino z beczki - pycha, poprosimy 2 litry trunku z tutejszej odmiany winogron Babić. Ale zaraz, pan ma jesze wino zabutelkowane. Degustujemy z 15min, cudowne, na dodatek można je dostać tylko w tym miejscu i w šibenikowych restauracjach. W końcu bierzemy po butelce. To miasto zdecydowanie zasługuje na złotą odznakę wanderera. Rowery po długich degustacjach znów musimy prowadzić i docieramy do portu raz jeszcze przchodząc przez piękną starówkę. Na łódce wita nas wesoła ekipa, siedzimy jeszcze jakiś czas razem popijając lokalne trunki, rowery mocujemy na dziobie a sami zasypiamy bujani do snu przez łódkę.
Następnego dnia mamy wcześnie wyruszyć w drogę, ale wcale nie spieszy nam się rozstać z załogą łódki. Gospodarze częstują nas jeszcze pysznym śniadaniem z polskim chlebem własnej produkcji, w końcu jednak czas jechać, przed nami ostatni dzień, ostatnia trasa, ostatnia kąpiel w morzu i ostatnia polenta z sardynkami gotowana na plaży.
Do Biogradu docieramy ok 19, jedziemy do Lidla na ostatnie zakupy i po kartony, żeby ładnie ubrać rowerki na podróż. Popijając ostatnie bałkańskie piwo robimy przepaki i starannie foliujemy nasze pojazdy, a potem cierpliwie czekamy na autokar. Bilety kupiliśmy jeszcze w Polsce, pani zapewniała nas, że rowery w autokarowym luku zmieszczą się bez problemu i nawet bez dopłaty. Standardowo jednak czeka nas niespodzianka. Zamiast autokaru na stację podjeżdża mały busik, a kierowca, jak tylko widzi rowery, mówi, że na pewno z nami nie pojadą. W końcu jednak bałkańskim sposobem nerwy kierowcy łagodzi papieros, a my upychamy bagaże aż klapa od bagażnika w miarę się domyka. A że poza nami pasażerów jest tylko 2, to 16 godzin do Wrocławia jedziemy rozciągnięci na trzech siedzeniach, niczym w wietnamskim sleeping busie.
I tak trzy tygodnie dobiegają końca, na licznikach i w nogach 1300km (u Rucia plus 400) a w głowie pełno planów na kolejne wyprawy:)
Po kawce i spacerku Gosia pozostaje w mieście, a reszta wycieczki udaje się do oddalonego o 12 km parku Krka. Park z licznymi wodospadami, jest rzeczywiście bardzo ładny, jak zapewniała Gosia, która odwiedziła go 4 lata wcześniej. Wstęp 90 dla niestudenciaków, ale dla studenciaków 75, gdyż niespodziewanie mamy takich w szeregach. Zrelaksowani zaznajemy chłodzącej kąpieli w wodach wodospadu, jednak nie trzeba długo czekać na zmianę pogody. Już w 20 minut po wyjściu z wody znów jesteśmy przemoczeni do suchej nitki. Deszcz i burza z piorunami, kiedy stoisz między wodospadem z jednej strony i górami z drugiej, przeraża, a nawet wywołuje panikę.
Przemoczeni i zziębnięci wracamy do naszych rowerków zaparkowanych pod wc parkowym. Stoją całe, choć zmokniętę. Deszcz mija, wychodzi słonko, suszymy się i wracamy do Gosi. Marzenie na nasz ostatni wieczór wyprawy to kolacja w barze, w którym jedliśmy śniadanko (bo ośmiornica była wyborna), no i standardowy wyjazd za miasto w poszukiwaniu noclegu, czyli nasza cowieczorna rutyna. Ale przecież jesteśmy w Šibenik, więc to nie koniec niespodzianek.
Gosia czeka w umówionym miejscu, zdajemy relacje z burzy i ulewy, które ustały przed godziną i ruszamy, przez port, w stronę restauracji. Widzimy jacht z polską flagą, więc postanawiamy się przywitać. Mili panowie w liczbie 6 zapraszają nas na pokład na piwko, a że żeglarze to zwykle równe chłopy, już po chwili siedzimy na łódce i wymieniamy wrażenia z naszych wakacji. Nie myliliśmy się, załoga to super goście. Choć trochę od nas starsi, to duch wanderera w nich żywy. Jacht za to, to wanderer za jakieś 40 lat. Patrząc z zewnątrz nie myśleliśmy, że w środku takie salony! Kanapy, jest i tv, 3 łazienki, duże kajuty. Śmiejemy się, że nawet namiot by się zmieścił, na co kapitan Tadeusz proponuje, że możemy spać na łódce. Jako, że nasze rowery tak jeszcze nie spały, a panowie dobrą ekipą, z przyjemnością przyjmujemy zaproszenie. Wyskakujemy tylko jeszcze do naszego baru na kolację, a tam pytamy jednego z gości gdzie możemy kupić domaszne wino, żeby na jacht nie wrócić z pustymi rękami. Okazuje się, że w samym centrum miasta jest malutki sklepik lokalnej winiarni Rak, gdzie można kupić winko u samego producenta. Pan daje nam do spróbowania wino z beczki - pycha, poprosimy 2 litry trunku z tutejszej odmiany winogron Babić. Ale zaraz, pan ma jesze wino zabutelkowane. Degustujemy z 15min, cudowne, na dodatek można je dostać tylko w tym miejscu i w šibenikowych restauracjach. W końcu bierzemy po butelce. To miasto zdecydowanie zasługuje na złotą odznakę wanderera. Rowery po długich degustacjach znów musimy prowadzić i docieramy do portu raz jeszcze przchodząc przez piękną starówkę. Na łódce wita nas wesoła ekipa, siedzimy jeszcze jakiś czas razem popijając lokalne trunki, rowery mocujemy na dziobie a sami zasypiamy bujani do snu przez łódkę.
Następnego dnia mamy wcześnie wyruszyć w drogę, ale wcale nie spieszy nam się rozstać z załogą łódki. Gospodarze częstują nas jeszcze pysznym śniadaniem z polskim chlebem własnej produkcji, w końcu jednak czas jechać, przed nami ostatni dzień, ostatnia trasa, ostatnia kąpiel w morzu i ostatnia polenta z sardynkami gotowana na plaży.
Do Biogradu docieramy ok 19, jedziemy do Lidla na ostatnie zakupy i po kartony, żeby ładnie ubrać rowerki na podróż. Popijając ostatnie bałkańskie piwo robimy przepaki i starannie foliujemy nasze pojazdy, a potem cierpliwie czekamy na autokar. Bilety kupiliśmy jeszcze w Polsce, pani zapewniała nas, że rowery w autokarowym luku zmieszczą się bez problemu i nawet bez dopłaty. Standardowo jednak czeka nas niespodzianka. Zamiast autokaru na stację podjeżdża mały busik, a kierowca, jak tylko widzi rowery, mówi, że na pewno z nami nie pojadą. W końcu jednak bałkańskim sposobem nerwy kierowcy łagodzi papieros, a my upychamy bagaże aż klapa od bagażnika w miarę się domyka. A że poza nami pasażerów jest tylko 2, to 16 godzin do Wrocławia jedziemy rozciągnięci na trzech siedzeniach, niczym w wietnamskim sleeping busie.
I tak trzy tygodnie dobiegają końca, na licznikach i w nogach 1300km (u Rucia plus 400) a w głowie pełno planów na kolejne wyprawy:)